No pewnie. Mój ojciec i matka mieli bzika na punkcie tego chłopaka.
– Czy to nie ja powinnam ich zawiadomić? – zapytałam, zdecydowana zadawać odtąd pytania wyłącznie w formie przeczącej.
Rinri uniknął pułapki.
– Wiem. Ale ty pracujesz, a ja jestem jeszcze studentem. Pomyślałem, że możesz nie mieć czasu. Masz mi to za złe?
– Nie – odpowiedziałam, żałując, że nie zadał pytania w formie przeczącej, co pozwoliłoby mi, pod sztandarem różnic kulturowych, powiedzieć mu, co o tym myślę.
„Zważywszy, jak daleko zabrnęłam!”, stwierdziłam.
– Jaka data by ci odpowiadała? – zapytał.
Tylko tego brakowało.
– Nie decydujmy o wszystkim w tak krótkim czasie – powiedziałam. – Zresztą i tak to niemożliwe, dopóki pracuję w Yumimoto.
– Rozumiem. Kiedy kończy się twój kontrakt?
– Na początku stycznia.
Rinri dojadł zupę i oświadczył:
– Zatem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty pierwszy. Rok palindromu. Dobry rok na małżeństwo.
Rok 1990 zakończył się w stanie totalnego zamieszania.
Jedno było pewne: rezygnuję z pracy. Korporacja Yumimoto niedługo będzie musiała obyć się bez moich cennych usług.
Ileż bym dała, żeby móc zrezygnować również z małżeństwa. Jak na nieszczęście Rinri rozbrajał mnie coraz bardziej swoją dobrocią.
Którejś nocy usłyszałam wewnętrzny głos, mówiący: „Przypomnij sobie nauczkę z Kumotori Yama. Kiedy Yamamba cię uwięziła, znalazłaś rozwiązanie: ucieczkę. Nie potrafisz ratować się słowem? Ratuj się nogami”.
Gdy w grę wchodzi ucieczka z kraju, nogi przybierają postać samolotu: po kryjomu kupiłam bilet Tokio-Bruksela. W jedną stronę.
– Powrotny wypada taniej – powiedziała sprzedawczyni.
– W jedną stronę – uparłam się.
Wolność jest bezcenna.
Były to czasy, nie tak znów odległe, kiedy nie istniały jeszcze bilety elektroniczne; bilet samolotowy, kartonik w plastikowym etui posiadał namacalną realność w torebce lub w kieszeni, do których, dla pewności, po trzydzieści razy dziennie zaglądała dłoń. Miał tylko jeden minus: w przypadku zgubienia zdobycie duplikatu graniczyło z cudem. Ale nie było obawy, żebym zgubiła ów symbol swojej wolności.
Ponieważ rodzina Rinriego wyjechała do Nagoyi, spędziłam z nim w zamku z betonu trzy noworoczne dni, jedyne, kiedy praca w Japonii jest naprawdę zabroniona. Obejmuje to nawet zakaz gotowania; matka Rinriego napełniła tradycyjne naczynia z laki zimnymi daniami, zwyczajowo przypisanymi do tych trzech dni świętowania – makaronem gryczanym, słodką fasolką, ciasteczkami ryżowymi oraz innymi osobliwościami, przyjemnymi bardziej dla oka niż dla podniebienia.
– Nie czuj się w obowiązku tego jeść – mówił Rinri, który dla siebie bezwstydnie przyrządzał spaghetti.
Nie czułam się w obowiązku; było to niezbyt smaczne, ale fascynował mnie błysk lśniących od cukru ziarenek fasoli, odbijających się w głębokiej czerni laki. Brałam pałeczką jedną po drugiej, trzymając kwadratowe naczynie na wysokości oczu, żeby nie uronić najdrobniejszego szczegółu tego spektaklu.
Dzięki ukrytemu biletowi na samolot były to cudowne dni. Przeglądałam się Rinriemu z życzliwą ciekawością; a więc to jest ten chłopak, z którym byłam szczęśliwa przez całe dwa lata i od którego zamierzałam uciec. Co za dziwna historia, co za absurdalny galimatias – czyż nie miał najpiękniejszego karku, jaki tylko można sobie wyobrazić, najwytworniejszych manier, czyż nie czułam się w jego towarzystwie naprawdę dobrze, zaintrygowana, a zarazem swobodna, co przecież stanowiło ideał wspólnego życia?
Czyż nie pochodził z kraju, który kochałam nad wszystkie inne? Czyż nie był niepowtarzalnym dowodem tego, że uwielbiana wyspa mnie nie odrzuciła? Czyż nie ofiarował mi najprostszego i najbardziej legalnego sposobu uzyskania upragnionego obywatelstwa?
I wreszcie, czyż nie darzyłam go prawdziwym uczuciem? Oczywiście, że tak. Bardzo go lubiłam i było to dla mnie czymś nowym. A jednak właśnie to, że go lubiłam, a nie kochałam, przekonało mnie o pilnej potrzebie ucieczki.
Wystarczyło, że wyobraziłam sobie sytuację, w której drę bilet, a moja czuła przyjaźń dla Rinriego zamieniała się we wrogie przerażenie. I odwrotnie, wystarczyło mi pomacać jego gładki papier w torebce, by poczuć, jak serce wypełnia mi zachwyt i poczucie winy przypominające miłość, którą nie były, na tej samej zasadzie, na jakiej muzyka kościelna wyzwala w duszy poryw przypominający wiarę, którą nie jest.
Czasami Rinri w milczeniu brał mnie w ramiona. Najgorszemu wrogowi nie życzę, by poczuł to, co ja wtedy czułam. Nigdy nawet przez moment Rinri nie zachował się podle, wulgarnie czy małodusznie. Takie chwile bardzo by mi pomogły.
– Naprawdę nie ma w tobie zła – stwierdziłam.
Zdziwiony zamilkł, a potem zapytał, czy to było pytanie. Uznałam tę odpowiedź za budującą.
Trafiłam w sedno; właśnie dlatego, że nie było w nim zła, tak bardzo go lubiłam. I właśnie dlatego, że zło było mu tak obce, nie kochałam go. A przecież zło mi się nie podoba. Jednak danie wyszukane jest tylko wtedy, gdy zawiera odrobinę octu. Dziewiąta symfonia Beethovena byłaby nie do wytrzymania dla ucha, gdyby nie zawierała rozpaczliwych wahań. Jezus nie zainspirowałby tylu ludzi, gdyby nie używał czasami słów tak bliskich nienawiści.
Ta myśl przypomniała mi inną:
– Nadal jesteś samurajem Jezusem?
Rinri odpowiedział mi z cudowną szczerością:
– Ach, prawda. Już o tym nie myślałem.
– Jesteś czy nie jesteś?
– Jestem – odpowiedział takim tonem, jakby oznajmiał, że jest studentem.
– Masz na to dowody?
Wzruszył ramionami w swój zwykły sposób i powiedział:
– Czytam teraz książkę o Ramzesie II. Pasjonuje mnie ta cywilizacja. Mam ochotę zostać Egipcjaninem.
Zrozumiałam, do jakiego stopnia był Japończykiem; była w nim głęboka i szczera ciekawość wszystkich obcych zjawisk kulturowych. I tak spotyka się Japończyków specjalistów od dwunastowiecznego języka bretońskiego i od motywu tabaki w malarstwie flamandzkim. Myliłam się, doszukując się w kolejnych powołaniach Rinriego identyfikacji; on po prostu interesował się innymi, i tyle.
Dziewiątego stycznia 1991 roku oznajmiłam mojemu narzeczonemu, że następnego dnia lecę do Brukseli. Powiedziałam to tonem tak lekkim, jakbym mówiła, że idę po gazetę.
– Co będziesz robiła w Belgii? – zapytał Rinri.
– Spotkam się z siostrą i ze znajomymi.
– Kiedy wracasz?
– Nie wiem. Niedługo.
– Chcesz, żebym cię odwiózł na lotnisko?
– To miłe z twojej strony, ale poradzę sobie.
Nalegał. Dziesiątego stycznia biały mercedes po raz ostatni czekał na mnie pod domem.
– Jaka ta walizka jest wielka i ciężka! – zdziwił się, wkładając ją do bagażnika.
– Prezenty – powiedziałam.
Przewoziłam wszystkie swoje rzeczy.
W Narita poprosiłam, żeby od razu odjechał.
– Nie znoszę pożegnań na lotniskach.
Pocałował mnie i odszedł. Kiedy tylko zniknął, uścisk w moim gardle zelżał, serce wezbrało i smutek ustąpił miejsca nieopisanej radości.
Śmiałam się. Wymyślałam sobie od najgorszych, obrzucałam się wszelkimi wyzwiskami, na jakie zasłużyłam, co jednak nie przeszkodziło mi śmiać się z ulgą.
Wiedziałam, że powinno mi być smutno, wstyd itp. Ale nie potrafiłam wykrzesać z siebie tych uczuć.
W okienku odprawy poprosiłam o miejsce przy oknie.
Istnieje radość jeszcze większa niż znalezienie się na lotnisku: ta, której się doświadcza, zajmując miejsce w samolocie. Jej kulminacją jest chwila, kiedy siedzi się przy oknie i samolot startuje.
Byłam jednak szczerze zrozpaczona, opuszczając swój ukochany kraj, i to w takich okolicznościach; z czego wniosek, że u mnie strach przed małżeństwem przeważa nad wszystkim. Nie posiadałam się z radości. Skrzydła samolotu były moimi skrzydłami.