Pilot z pewnością umyślnie przeleciał nad górą Fudżi. Jakże była piękna, oglądana z wysoka. W duchu wystąpiłam do niej z tą przemową:
„Kocham cię, stara przyjaciółko. Wyjeżdżając, wcale cię nie zdradzam. Czasami ucieczka bywa aktem miłości. Żeby kochać, muszę być wolna. Wyjeżdżam, by zachować całe piękno uczuć, jakimi cię darzę. Nie zmieniaj się”.
Wkrótce Japonia zniknęła z pola widzenia. I tym razem rozdarcie nie umniejszyło mojego upojenia. Skrzydła samolotu były przedłużeniem mojego ciała, a czyż może być coś lepszego niż posiadanie skrzydeł? Jakie miasto mogłoby swą nazwą równać się z Las Vegas? Jak na ironię było to miasto, w którym najłatwiej było wziąć ślub, gdy tymczasem w Reno równie łatwo dostawało się rozwód.
Odwrotność wydawałaby mi się bardziej uzasadniona: skrzydła służą do tego, żeby uciec.
Podobno ucieczka jest czymś niezbyt chwalebnym. Szkoda, bo jest taka przyjemna. Dostarcza najcudowniejszego poczucia wolności, jakie tylko istnieje. Człowiek czuje się bardziej wolny, kiedy ucieka, niż wtedy, kiedy nie ma przed czym uciec. Nogi zbiega są jak w transie, jego skórę przebiega dreszcz, drżą mu nozdrza, rozszerzają się oczy.
Pojęcie wolności jest tematem tak oklepanym, że już przy pierwszych słowach zaczynam ziewać. Ale fizyczny aspekt wolności to co innego. Zawsze powinno się mieć przed czym uciekać, po to, by kultywować tę cudowną możliwość. Zresztą zawsze jest coś, przed czym się ucieka. Choćby przed samym sobą.
Dobrą wiadomością jest to, że można przed sobą uciec. W takim wypadku daje się nogę z tego małego więzienia, jakie stwarza osiadły tryb życia w dowolnym miejscu. Zabiera się swoje manatki i wybywa: własne „ja” jest tak tym zaskoczone, że zapomina o swojej roli strażnika. Można je zmylić, tak jak zbieg myli trop tych, którzy go ścigają.
Za oknem bezkresna, biała zimowa Syberia, więzienie idealne z racji swego ogromu. Ci, którzy z niej uciekają, umierają zagubieni pośród bezmiaru jej przestrzeni. To paradoks nieskończoności; przeczucie wolności, która nie istnieje. Z tak ogromnego więzienia nie wychodzi się nigdy. Łatwo to zrozumieć, gdy się je widzi z samolotu.
Zaratustra we mnie pomyślał, że na piechotę zostawiłabym ślady na śniegu i wyśledzono by mnie. Skrzydła to cudowny wynalazek.
Ucieczka jest niezbyt chwalebna? A przecież to lepsze niż dać się złapać. Jedyny dyshonor to nie być wolnym.
Wszyscy pasażerowie otrzymali słuchawki. Przelatuję po różnych programach muzycznych, oczarowana, że niektórzy mogą podróżować przy wtórze takich decybeli. Nagle natrafiam na Rapsodię węgierską Liszta, moje najwcześniejsze wspomnienie muzyczne. Mam dwa i pół roku, siedzę w salonie w Shukugawie, mama uroczyście mówi: „To Rapsodia węgierska”. Słucham jej jak opowieści. Jest opowieścią. Źli ścigają dobrych, którzy uciekają na koniach. Źli też są jeźdźcami. I teraz kto szybciej będzie galopował. Czasami muzyka mówi, że dobrzy są uratowani, ale to nieprawda, bo źli podstępnie sugerują im, że są już bezpieczni, żeby tym łatwiej ich schwytać. Dobrzy zrozumieli, że to podstęp, ale już za późno, czy uda im się ujść przed niebezpieczeństwem? Galopują do utraty tchu, tworzą jedno ze swoimi wierzchowcami, pęd wyczerpuje ich na równi z ich końmi, jestem po ich stronie, nie wiem, czy jestem dobra, czy zła, ale siłą rzeczy jestem po stronie uciekających, wczuwam się w rolę ściganej zwierzyny, serce wali mi jak szalone, och, przepaść, czy konie zdołają pokonać taką otchłań, muszą, bo jak nie, wpadną w ręce złych, słucham, wytrzeszczając oczy ze strachu, konie skaczą i z wielkim trudem przedostają się na drugi brzeg, uratowani, źli nie skaczą, brak im takiej odwagi, bo przed niczym nie uciekają, pragnienie, żeby schwytać jest mniej gwałtowne niż strach przed byciem schwytanym, oto dlaczego Rapsodia węgierska Liszta kończy się triumfem.
Nadaję samolotowi imię Pegaz. Muzyka Liszta tysiąckrotnie spotęgowała moją radość. Mam dwadzieścia trzy lata i nie znalazłam jeszcze nic z tego, czego szukałam. Dlatego życie tak mi się podoba. Dobrze jest w wieku dwudziestu trzech lat nie odkryć jeszcze własnej drogi.
Dnia 11 stycznia 1991 roku wylądowałam na lotnisku w Zaventem. Rzuciłam się w ramiona Juliette, która na mnie czekała. A kiedy już do woli narżałyśmy się, naszczekały, naryczały, namuczały, nahukały, naskowyczały i naskomlały, siostra zapytała:
– Już tam nie wrócisz, prawda?
– Zostaję! – oświadczyłam, chcąc skończyć z dwuznacznościami odpowiedzi na pytania przeczące.
Juliette zawiozła mnie do naszego mieszkania w Brukseli. A więc to była Belgia. Rozczulałam się nad szarym i niskim niebem, nad tym, że wszystko jest blisko, nad staruszkami w paletkach i z siatkami w tramwajach.
– Rinri przyjedzie? – zapytała Juliette.
– Nie sądzę – odparłam wymijająco.
Siostra taktownie nie kontynuowała tematu.
Wróciłyśmy do wspólnego życia jak przed 1989 rokiem.
Dobrze było mieszkać z siostrą. Belgijskie ubezpieczenia socjalne zalegalizowały nasz związek, przydzielając mi najprawdziwszy status gosposi: w moich papierach zapisano: „Gospodyni Juliette Nothomb”. Czegoś takiego nikt by nie wymyślił. Traktowałam swoje zajęcie bardzo poważnie i prałam bieliznę siostry.
Czternastego stycznia 1991 roku zasiadłam do pisania powieści zatytułowanej Higiena mordercy. Rano Juliette, wychodząc do pracy, wołała: „Cześć, gosposiu!”. Pisałam bardzo długo, a potem rozwieszałam bieliznę, którą zapomniałam wyjąć z pralki. Wieczorem Juliette wracała i nagradzała swoją gosposię uściskiem.
W Japonii odłożyłam część zarobków i teraz je ściągnęłam. Obliczyłam, że dzięki tym oszczędnościom mogę przeżyć, bardzo skromnie, dwa lata. Jeśli po tych dwóch latach nie znajdę wydawcy, zawsze zdążę znaleźć jakieś rozwiązanie, mówiłam sobie beztrosko. Kochałam takie życie. Przez kontrast z harówką w japońskiej firmie przypominało idyllę.
Czasami dzwonił telefon. Nie posiadałam się ze zdumienia, słysząc w nim głos Rinriego. Nigdy o nim nie myślałam i nie widziałam żadnego związku między moim życiem w Japonii a moim życiem w Belgii; to, że mogło dojść między nimi do kontaktu telefonicznego, wydawało mi się równie niesamowite, co podróż w czasie. Rinriego dziwiło moje zdumienie.
– Co robisz? – pytał.
– Piszę.
– Wróć. Tutaj będziesz pisała.
– Jestem także gosposią Juliette. Piorę jej rzeczy.
– A jak sobie radziła bez ciebie?
– Źle.
– Zabierz ją z sobą.
– Dobrze. Poślubisz nas obie.
Śmiał się. A przecież nie żartowałam. Tylko pod tym warunkiem mogłabym się zgodzić na to małżeństwo.
Na koniec mówił:
– Mam nadzieję, że się nie zasiedzisz. Tęsknię za tobą.
I odkładał słuchawkę. Nigdy żadnych wyrzutów. Był kochany. Miałam trochę nieczyste sumienie, ale szybko mi przechodziło.
Stopniowo telefon dzwonił coraz rzadziej, aż w końcu całkiem przestał. Został mi oszczędzony ten najbardziej ponury, barbarzyński i kłamliwy epizod zwany zerwaniem. Nie rozumiem dlaczego, z wyjątkiem przypadków haniebnej zbrodni, ludzie z sobą zrywają. Powiedzenie komuś, że to już koniec, jest brzydkie i fałszywe. To się nigdy nie kończy. Nawet kiedy już o kimś nie myślimy, nadal pozostaje w nas obecny. Istota, która się dla nas liczyła, liczyć się będzie zawsze.
W przypadku Rinriego byłoby to z mojej strony szczególnie paskudne: „Zrobiłeś dla mnie tyle dobrego, jesteś pierwszym mężczyzną, z którym byłam szczęśliwa, nie mam ci nic do zarzucenia, zachowałam po tobie wyłącznie piękne wspomnienia, ale nie mam ochoty dłużej z tobą być”. Miałabym do siebie żal, gdybym mu zaserwowała coś tak niegodziwego. To by zbrukało nasz piękny związek.