– Będziemy jedli okonomiyaki – Zna pani okonomiyaki? – zdziwił się pan domu.
– To było moje ulubione danie, kiedy mieszkałam w Kansai!
– Mieszkała pani w Kansai? – zapytał Hara.
Rinri nic mu nie powiedział. Czy zrozumiał bodaj słowo z mojej opowieści podczas pierwszej lekcji? Błogosławiąc nagle w duchu obecność Amy, zmuszającą nas do mówienia po angielsku, głosem drżącym ze wzruszenia opowiedziałam im o moich pierwszych latach w Japonii.
– Czy ma pani japońskie obywatelstwo? – zapytał Masa.
– Nie. Do tego nie wystarczy się tu urodzić. Żadnego innego obywatelstwa nie jest tak trudno uzyskać jak japońskiego.
– Może pani zostać Amerykanką – wyskoczyła Amy.
Żeby nie powiedzieć czegoś niegrzecznego, szybko zmieniłam temat:
– Chętnie wam pomogę. Gdzie są jajka?
– Ależ, Amélie, jest pani moim gościem – powiedział Hara – proszę usiąść i grać.
Rozejrzałam się dookoła, daremnie szukając jakiejś gry. Amy dostrzegła moje zagubienie i roześmiała się.
– Asobu – powiedziała.
– Tak, wiem, asobu, to play – odparłam.
– Nie, nie wie pani. Czasownik asobu nie znaczy tego samego co to play. Po japońsku mówi się asobu na czas wolny od pracy.
Więc o to chodziło. Byłam wściekła, że dowiaduję się tego od jakiejś portlandki, i żeby ją usadzić, zaczęłam się wymądrzać:
– I see. Czyli jest to odpowiednik pojęcia otium w łacinie.
– W łacinie? – powtórzyła przerażona Amy.
Zachwycona jej reakcją, wdałam się w porównywanie otium ze starożytną greką, nie oszczędzając jej żadnej etymologii indoeuropejskiej. Niech się portlandka dowie, co to znaczy filolog.
Kiedy jej już wystarczająco utarłam nosa, zamilkłam i zaczęłam „grać” w stylu Wschodzącego Słońca, kontemplując przygotowywanie ciasta naleśnikowego, a potem smażenie okonomiyaki. Zapach skwierczących pospołu kapusty, krewetek i imbiru przeniósł mnie do przeszłości sprzed szesnastu laty, do czasów, kiedy moja łagodna niania Nishio-san przyrządzała mi ten sam przysmak, którego nigdy już potem nie jadłam.
Mieszkanie Hary było tak małe, że nie mógł mi umknąć żaden szczegół. Rinri otworzył po perforowanej Unii kartonowe pudełko z sosem z Hiroszimy i postawił je na środku niskiego stolika. What's that? – jęknęła Amy. Sięgnęłam po karton, tęsknie wciągnęłam zapach gorzkiej śliwki, octu, sake i soi z miną osoby narkotyzującej się tetrapakiem.
Kiedy znalazł się wreszcie przede mną talerz z faszerowanym plackiem, tracąc cały cywilizacyjny polor i nie czekając na innych, polałam danie sosem i rzuciłam się na jedzenie.
W żadnej na świecie japońskiej restauracji nie znajdzie się tej zwyczajnej i tak niesamowicie wzruszającej kuchni, niewyszukanej, a zarazem subtelnej, prostej, a zarazem wyrafinowanej. Znów miałam pięć lat, nie wypuściłam jeszcze z rąk spódnic Nishio-san i z rozdartym sercem oraz ekstatycznie rozszerzonymi nozdrzami piszczałam z zachwytu. Z błędnym spojrzeniem pochłaniałam mój okonomiyaki, wydając pomruki rozkoszy.
Dopiero kiedy wszystko spałaszowałam, ujrzałam, że tamci przyglądają mi się z uprzejmym skrępowaniem.
– Co kraj, to obyczaj – wybełkotałam. – Odkryliście właśnie, jak jadają Belgowie.
– Oh, my God! – wykrzyknęła Amy.
Akurat. Ta, obojętnie, co by jadła, zawsze i tak wyglądała, jakby żuła gumę.
Znacznie bardziej spodobała mi się reakcja pana domu: pospieszył zrobić mi następny placek.
Piliśmy piwo Kirin. Przyniosłam Chimay, które dziwnie dobrze pasowało do sosu z Hiroszimy. Azjatyckie napitki piwne są idealnymi piwami stołowymi.
Nie wiem, o czym rozmawiali pozostali biesiadnicy. Za bardzo mnie pochłaniało to, co jadłam. Przeżywałam tak zawrotnie głęboką przygodę pamięci, że trudno było oczekiwać, iż podzielę się nią z innymi.
Poprzez tę emocjonalną mgłę przypominam sobie, że potem Amy zaproponowała Pictionnary, i zagraliśmy w nią w zachodnim znaczeniu tego słowa. Szybko pożałowała swojego pomysłu; Japończycy są o wiele lepsi w szkicowaniu konceptu. Partia rozgrywała się między trójką chłopaków; ja trawiłam w ekstazie, a Amerykanka przegrywała, pokrzykując ze złości. Błogosławiła moją obecność, bo grałam jeszcze gorzej niż ona. Za każdym razem, kiedy wypadała moja kolej, rysowałam na kartce coś, co przypominało frytki.
– Come on! – złościła się, a trzej chłopcy z coraz większym trudem ukrywali wesołość.
To był cudowny wieczór, a kiedy się skończył, Rinri odwiózł mnie do domu.
Na następnej lekcji zauważyłam zmianę w jego zachowaniu; zwracał się do mnie nie tyle jak do nauczycielki, ile jak do przyjaciółki. Bardzo mnie to cieszyło, bo umożliwiało mu robienie postępów; nie miał już takich oporów z mówieniem. To jednak sprawiło, że krępujące stało się dla mnie przyjmowanie od niego koperty.
W chwili, kiedy się rozstawaliśmy, Rinri zapytał, dlaczego umawiam się z nim zawsze w tej samej kawiarni na Omote-Sando.
– Jestem w Tokio od niecałych trzech tygodni i nie znam żadnej innej. Jeśli zna pan jakieś dobre adresy, niech pan bez wahania proponuje.
Na to odrzekł, że przyjedzie po mnie samochodem.
Tymczasem rozpoczęły się kursy biznesowego japońskiego i wylądowałam na wykładach z Singapurczykami, Niemcami, Kanadyjczykami i Koreańczykami, którzy wierzyli, że nauczenie się tego języka jest kluczem do sukcesu. Był nawet jeden Włoch, ale szybko zrezygnował, absolutnie niezdolny wyzbyć się swego tonicznego akcentu.
W porównaniu z tym błąd popełniany przez Niemców, którzy z uporem wymawiali v zamiast w, wydawał się błahostką. Byłam, jak zawsze, jedyną Belgijką.
W weekend po raz pierwszy udało mi się wyjechać z Tokio. Pociąg zawiózł mnie do małego miasteczka Kamakura, o godzinę drogi od stolicy. Ponowne odnalezienie dawnej, milczącej Japonii wzruszyło mnie do łez. Pod tym niebem barwy czystego błękitu dachy pokryte podwójnie wygiętymi dachówkami i nieruchome powietrze mówiły, że na mnie czekały, że za mną tęskniły, że wraz z moim powrotem ład świata został znowu przywrócony, a moje panowanie potrwa dziesięć tysięcy lat.
Zawsze byłam megalomańską romantyczką.
W poniedziałek po południu otworzyły się przede mną drzwi białego mercedesa.
– Dokąd jedziemy?
– Do mnie – odparł Rinri.
Nie wiedziałam, jak zareagować. Do niego? Chyba zwariował. Mógł mnie uprzedzić. Dziwne maniery jak na tak dobrze wychowanego Japończyka!
Możliwe, że moje przeczucia co do jego członkostwa w Yakuzie były słuszne. Przyjrzałam się jego nadgarstkom; a nuż spod rękawów bluzy wystaje jakiś tatuaż? Znakiem jakiej wiernopoddańczej przysięgi mógł być ten starannie wygolony kark?
Po długiej jeździe znaleźliśmy się w wytwornej dzielnicy Den-en-Chofu, siedzibie tokijskich bogaczy. Rozpoznawszy samochód, drzwi garażu automatycznie się uniosły. Dom zbudowany był w stylu odzwierciedlającym wyobrażenie japońskich lat sześćdziesiątych o szczycie nowoczesności. Otaczał go dwumetrowej szerokości ogród; zielona fosa okalająca kwadratowy zamek z betonu.
Jego rodzice przywitali mnie, tytułując per Sensei, co wydało mi się niesamowicie śmieszne. Pan domu wyglądał jak współczesne dzieło sztuki, piękne i niezrozumiałe, i obwieszone platyną. Pani domu, znacznie mniej nie – zwykła, była ubrana w elegancki i budzący respekt kostium. Poczęstowali mnie herbatą, po czym szybko się usunęli, by nie zaszkodzić jakości moich nauk.