Jak stanąć na wysokości zadania w takiej sytuacji? Nie bardzo sobie wyobrażałam, że każę mu w tej międzyplanetarnej bazie powtarzać słowo Jajko”. Dlaczego mnie tu przywiózł? Czy świadom był wrażenia, jakie zrobiło na mnie to miejsce? Najwyraźniej nie.
– Od zawsze pan mieszkał w tym domu? – zapytałam.
– Tak.
– Jest wspaniały.
– Nie.
Nie wypadało mu odpowiedzieć inaczej. Jednak nie była to do końca nieprawda. Dom mimo wszystko był prosty; w każdym innym kraju tak bogata rodzina zajmowałaby pałac. Ale w porównaniu z poziomem tokijskiego życia, na przykład z mieszkaniem jego przyjaciela Hary, willa taka jak ta oszałamiała swoimi rozmiarami, swoją okazałością i spokojem.
Prowadziłam lekcję, jak umiałam, starając się nie wspominać już więcej o domu ani o jego rodzicach. Mimo to nie przestawałam czuć się nieswojo. Miałam wrażenie, że ktoś mnie szpieguje. Mogłam to przypisać wyłącznie własnej paranoi. Pan i pani domu mieli zbyt wiele klasy, żeby oddawać się takim rozrywkom.
Powoli zaczęło mi się wydawać, że Rinri, popatrujący wkoło nieufnym spojrzeniem, podziela moje podejrzenia. Czyżby w tym betonowym zamczysku straszył jakiś duch? Nagle gestem ręki przerwał mi i ruszył na palcach w stronę klatki schodowej.
Usłyszałam jego okrzyk i ujrzałam, niczym dwa chochliki wyskakujące z pudełka, zaśmiewającą się parę staruszków; mój widok spotęgował ich wesołość.
– Sensei, przedstawiam pani moją babkę i mojego dziadka.
– Sensei! Sensei! – zapiszczeli staruszkowie, zdający się uważać, że taka ze mnie nauczycielka jak z ich wnuka noblista.
– Dzień dobry pani, dzień dobry panu…
Każde moje słowo, każdy mój gest wywoływały w nich paroksyzmy śmiechu. Wykrzywiali twarze, klepali wnuczka, a potem mnie po plecach, pili herbatę z mojej filiżanki. Staruszka dotknęła mojego czoła i wykrzyknęła: „Ale to białe!”, skręcając się ze śmiechu, mąż jej zawtórował.
Rinri patrzył na nich z uśmiechem, nawet na chwilę nie tracąc zimnej krwi. Pomyślałam, że pewnie są zdziecinniali i że ci ludzie są godni podziwu, że trzymają w domu takie stuknięte skamienieliny. Po trwającej dziesięć minut przerwie mój uczeń skłonił się przodkom i poprosił, żeby zechcieli wrócić do siebie do mieszkania, gdyż po takim wysiłku z pewnością są zmęczeni.
Koszmarni staruszkowie, do syta wyszydziwszy moją twarz, w końcu go usłuchali.
Choć z tego, co mówili, nie wszystko zrozumiałam, ogólny sens jednak zdołałam wychwycić. Kiedy wyszli, popatrzyłam na Rinriego z wielkimi znakami zapytania w oczach. On jednak milczał.
– Pana dziadkowie są… dość specyficzni – zauważyłam.
– Są starzy – odparł powściągliwie.
– Czy coś im się przydarzyło? – nie dawałam za wygraną.
– Zestarzeli się.
Nie tędy droga. Konieczna była zmiana tematu. Zauważywszy wieżę Bang Olufsena, zapytałam Rinriego, jakiej słucha muzyki. Opowiedział mi o Ryuichi Sakamoto. I tak krok po kroku dobrnęliśmy do końca lekcji, która wyczerpała mnie jak żadna inna. Przyjmując kopertę, pomyślałam, że nie kradnę tych pieniędzy. Rinri odwiózł mnie do domu, przez całą drogę milcząc jak zaklęty.
Trochę popytałam i dowiedziałam się, że w Japonii takie zjawisko jest powszechną praktyką. W tym kraju, w którym ludzie przez całe życie muszą się twardo trzymać, na progu starości często pękają i pozwalają sobie na najbardziej dziwaczne zachowania, co nie przeszkadza ich rodzinom, zgodnie z tradycją, się nimi opiekować.
Uważałam to za heroizm. Ale w nocy dręczyły mnie koszmarne sny, w których przodkowie Rinriego ciągnęli mnie za włosy i szczypali w policzki, pękając ze śmiechu.
Kiedy następnym razem nieskazitelnie biały mercedes ofiarował mi swą gościnność, zwlekałam z wejściem.
– Jedziemy do pana?
– Tak.
– Nie boi się pan, że będziemy przeszkadzali pańskim rodzicom, a zwłaszcza dziadkom?
– Nie. Wyjechali w podróż.
Wsiadłam.
Prowadził w milczeniu. Podobało mi się, że można się do tego stopnia obywać bez rozmowy, nie stwarzając przy tym cienia krępującej sytuacji. Mogłam dzięki temu swobodniej obserwować miasto i od czasu do czasu niewiarygodnie kamienny profil mojego ucznia.
W domu podał mi herbatę, ale sam wziął colę – detal, który mnie rozbawił, bo nawet nie zapytał, czego się napiję. Było oczywiste, że cudzoziemce sprawi przyjemność japońskie wyrafinowanie, podczas gdy jemu cała ta japońszczyzna już się przejadła.
– Dokąd wyjechała pana rodzina?
– Do Nagoya. To rodzinne miasto moich dziadków.
– Jeździ pan tam czasami?
– Nie, to nudne miejsce.
Podobały mi się jego bezceremonialne odpowiedzi. Dowiedziałam się, że chodziło o rodziców Madame. Dziadkowie ze strony ojca już nie żyli. Ulżyło mi, kiedy to usłyszałam; zatem w tej dziedzinie istniały tylko dwa potwory.
Powodowana ciekawością, zebrałam się na odwagę i poprosiłam, żeby mi pokazał dom. Nie żachnął się, tylko powiódł mnie labiryntem pokoi i schodów. W kuchni i łazience panowała pełna automatyzacja. Pokoje były dość proste, zwłaszcza jego pokój: surowe łóżko, obok łóżka biblioteka. Popatrzyłam na tytuły: dzieła zebrane jego ulubionego pisarza Kaiko Tekeshi, a także Stendhal i Sartre. Wiedziałam, że ten ostatni jest uwielbiany przez Japończyków, którzy uważają go za niesłychanie egzotycznego; odczuwanie mdłości na widok kamyka wygładzonego przez morskie fale było do tego stopnia sprzeczne z japońską mentalnością, że autor ten budził fascynację, jaką może wzbudzać tylko to, co nieznane.
Obecność Stendhala bardziej mnie uradowała i zaskoczyła. Powiedziałam Rinriemu, że to jeden z moich idoli. Rozpromienił się. Nie widziałam go jeszcze tak uśmiechniętego.
– Jest cudowny – powiedział.
Miał rację.
– Dużo pan czyta.
– Mam wrażenie, że spędziłem w tym łóżku na czytaniu całe życie.
Ze wzruszeniem popatrzyłam na futon, wyobrażając sobie mojego ucznia leżącego na nim długie lata z książką w ręku.
– Zrobił pan wielkie postępy we francuskim – zauważyłam.
Zamiast wyjaśnienia, wzruszył ramionami i wskazał otwartą dłonią moją osobę.
– To nie moja zasługa. To dzięki pani.
W drodze powrotnej Rinri zauważył na muzeum jakiś plakat, dla mnie nieczytelny.
– Chce pani zobaczyć tę wystawę? – zapytał.
Czy chciałam pójść na wystawę, nie wiedząc, czemu jest poświęcona? No pewnie.
– Przyjadę po panią jutro po południu – powiedział.
Podobała mi się myśl, że nie wiem, czy obejrzę malarstwo, czy rzeźbę, czy retrospektywę różnych różności. Zawsze się tak powinno chodzić na wystawy, na chybił trafił, nie mając pojęcia, co się zobaczy. Ktoś chce nam coś pokazać; tylko to się liczy.
Następnego wieczoru nadal nie mogłam zrozumieć tematu ekspozycji. Były tam obrazy, prawdopodobnie nowoczesne, jakkolwiek nie byłam pewna; płaskorzeźby, o których nie potrafiłabym powiedzieć słowa. Szybko zorientowałam się, że prawdziwy spektakl odbywa się na sali. Tym, co mnie najbardziej fascynowało, było zachowanie tokijskich widzów, którzy z respektem przystawali przed każdym dziełem, a następnie długo i w skupieniu się w niego wpatrywali.
Rinri robił tak samo. W końcu go zapytałam:
– Podoba się panu?
– Nie wiem.
– Interesuje to pana?
– Nie bardzo.
Roześmiałam się. Ludzie popatrzyli na mnie ze zgorszeniem.
– Co by było, gdyby pana interesowało?
Nie zrozumiał mojego pytania. Nie drążyłam tematu.
Przy wyjściu z muzeum ktoś rozdawał ulotki. Nie byłam w stanie zrozumieć, co w nich napisano, ale zachwycała mnie skwapliwość, z jaką wszyscy kartkę przyjmowali I czytali. Rinri musiał zapomnieć, że prawie nie opanowałam japońskich ideogramów, bo przeczytawszy ulotkę, zapytał, czy chciałabym na to pójść. Nie ma nic bardziej kuszącego niż takie „to”, które odsyła do czegoś nieznanego. Z entuzjazmem się zgodziłam.