– No to przyjadę po panią pojutrze wieczorem – powiedział.
Nie posiadałam się z radości, nie wiedząc, czy wylądujemy na manifestacji przeciwko broni nuklearnej, happeningu artysty uprawiającego sztukę wideo, czy na przedstawieniu buto. Odgadnięcie odpowiedniego stroju było niemożliwe, ubrałam się więc neutralnie, jak nigdy. Byłam gotowa iść o zakład, że Rinri założy to samo co zawsze. I rzeczywiście miał na sobie swoje zwykłe ubranie, kiedy wylądowaliśmy na czymś, co okazało się wernisażem.
Wystawiał japoński artysta, którego nazwisko sumiennie wymazałam z pamięci. Jego obrazy wydały mi się nudne jak flaki z olejem, co nie przeszkadzało widzom kontemplować każdego z dzieł z typowym dla nich zachwycającym respektem i nieskończoną cierpliwością. Taki wieczór mógłby mnie pogodzić z całym gatunkiem ludzkim, gdyby nie boleśnie odczuwalna obecność malarza. Ten na oko pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna był tak odrażający, że trudno mi było uwierzyć, że też jest Japończykiem. Podchodziło do niego wiele osób, by mu pogratulować lub nabyć jedno bądź kilka jego dzieł, choć kosztowały krocie, a on mierzył tych ludzi pogardliwym spojrzeniem, najwyraźniej uważając ich za zło konieczne. Nie mogłam się powstrzymać, żeby do niego nie podejść.
– Wybaczy pan, ale nie bardzo rozumiem pańskie malarstwo. Czy mógłby mi pan je objaśnić?
– Nie ma w nim nic do rozumienia, nic do objaśnienia – odparł z niesmakiem. – Trzeba je odczuwać.
– No właśnie, nic nie odczuwam.
– To już pani problem.
Zapamiętałam to sobie. Już po wszystkim jego słowa wydały mi się logiczne. Z tego wernisażu wyciągnęłam naukę, z której nigdy nie skorzystałam: otóż jeśli któregoś dnia zostanę artystką, nieważne, czy utalentowaną, czy nie, wystawię swoje dzieła w Japonii. Japończycy są najlepszą publicznością na świecie i, co więcej, kupują. Ale nawet abstrahując od pieniędzy, jakże piękny musi być dla artysty widok jego dzieł oglądanych w aż takim skupieniu!
Na następnej lekcji Rinri poprosił, żebyśmy omówili kwestię zwracania się do siebie per pan, pani. Zdziwiłam się, że ta forma może sprawiać trudności użytkownikowi języka, tak biegłemu w najwymyślniejszych uprzejmościach.
– Tak – odpowiedział. – Ale na przykład my zwracamy się do siebie per pani, pan. Dlaczego?
– Ponieważ jestem pana nauczycielką.
Przyjął to wyjaśnienie bez zmrużenia oka. Po namyśle dodałam:
– Jeśli to dla pana problem, możemy postanowić, że przejdziemy na ty.
– Nie, nie – zaprotestował, pełen poszanowania dla czegoś, co zdawał się brać za uświęcony zwyczaj.
Skierowałam rozmowę na tory rozważań bardziej przyziemnych. Pod koniec lekcji, wręczając mi kopertę, zapytał, czy może przyjechać po mnie w sobotę po południu.
– Co będziemy robili? – zapytałam.
– Grali.
Zachwycona odpowiedzią, zgodziłam się.
Ja również chodziłam na wykłady i robiłam w miarę możliwości postępy w japońskim. Ale wkrótce zaczęto niechętnie na mnie patrzeć. Za każdym razem, kiedy jakiś detal mnie zaintrygował, podnosiłam rękę. Wielu profesorów prawie dostawało zawału, widząc moje palce znów sterczące w górze. Myślałam, że milkną, żeby mnie dopuścić do głosu, i śmiało zadawałam pytanie, na które udzielano mi dziwnie mało satysfakcjonujących odpowiedzi.
Trwało to do dnia, kiedy jeden z nauczycieli na widok mojego zwyczajowego gestu ryknął ze straszliwym gniewem:
– Dosyć!
Zamurowało mnie, a reszta studentów uważnie mi się przyglądała.
Po wykładzie podeszłam do nauczyciela, żeby go przeprosić, a zwłaszcza dowiedzieć się, jakiej dopuściłam się zbrodni.
– Sensei nie zadaje się pytań! – warknął nauczyciel.
– Tak, ale jeśli się nie rozumie?
– Rozumie się!
Wtedy pojęłam, dlaczego nauka języków w Japonii tak kuleje.
Był też inny epizod. Każdy z nas miał opowiedzieć o swoim kraju. Kiedy przyszła kolej na mnie, poczułam wyraźnie, że dostał mi się trudny temat. Wszyscy opowiadali o różnych znanych krajach. Ja jako jedyna musiałam wyjaśniać, na jakim kontynencie leży moja ojczyzna. Żałowałam, że są między nami studenci niemieccy; gdyby nie oni, mogłabym zmyślić byle co, pokazać na mapie jakąś wyspę Oceanii, napomknąć o barbarzyńskich zwyczajach, takich, że nawet nauczyciel miałby z nimi problem. Należało się jednak trzymać klasycznej formuły wystąpienia; wygłaszając je, widziałam, jak studenci singapurscy dłubią w złotych zębach z werwą, która sprawiała mi przykrość.
W sobotę po południu mercedes wydał mi się jeszcze bielszy niż zwykle.
Dowiedziałam się, że jedziemy do Hakone. A że nic o tym miejscu nie wiedziałam, poprosiłam o dodatkowe informacje. Rinri trochę się plątał w zeznaniach, a potem powiedział, że sama zobaczę. Usiana rozlicznymi punktami opłaty, droga zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
W końcu dotarliśmy nad ogromne jezioro otoczone wzgórzami i malowniczymi toń. Przyjeżdżało się tu na krótkie wycieczki statkiem lub rowerami wodnymi. Ten ostatni detal mnie rozśmieszył. Hakone okazało się niedzielną promenadą romantycznych tokijczyków.
Pływaliśmy po jeziorze na czymś w rodzaju promu. Rozkoszowałam się widokiem japońskich rodzin podziwiających okolice, a jednocześnie strofujących najmłodsze pociechy, zakochanych, jak to zakochani, trzymających się za ręce.
– Czy przywiózł pan już kiedyś tutaj ukochaną?
– Nie mam ukochanej.
– Ale w przeszłości miał pan ukochaną?
– Tak. Nie przywiozłem jej tutaj.
Mnie pierwszej przypadł więc w udziale ten zaszczyt. Pewnie dlatego, że byłam cudzoziemką.
Z głośników na statku płynęły ckliwe piosenki. Obok jednego z tori był postój; zeszliśmy na ląd i odbyliśmy spacer trasą wytyczoną i romantyczną. Pary zatrzymywały się w przeznaczonych do tego celu miejscach, z przejęciem obserwując rozciągający się za toń widok na jezioro. Dzieciaki głośno wrzeszczały, jakby chcąc ostrzec zakochanych przed tak romantyczną przyszłością. Świetnie się bawiłam.
Po tej żeglarskiej eskapadzie Rinri postawił mi koń: polane herbacianym syropem kruszone lody, za którymi przepadałam. Nie jadłam ich od czasów dzieciństwa. Chrupały w zębach.
W czasie podróży powrotnej zastanawiałam się, czemu Rinri zabrał mnie do Hakone. Byłam, oczywiście, zachwycona tą tradycyjną wycieczką, ale dlaczego on chciał mi to pokazać? Chyba zadawałam sobie zbyt wiele pytań. Japończycy, bardziej niż jakakolwiek inna nacja na ziemi, robią pewne rzeczy, ponieważ tak jest przyjęte. I bardzo mi to odpowiadało.
Czułam, że Rinri czeka, kiedy go zaproszę do siebie. Była to kwestia podstawowej grzeczności; tyle już razy gościłam w jego domu.
Mimo to uparcie się przed tym wzbraniałam. Przyprowadzenie kogokolwiek do domu było dla mnie zawsze koszmarnym przeżyciem. Z definicji, z przyczyn, których wytłumaczenie mnie przerasta, moje mieszkanie nie jest miejscem do przyjmowania gości.
Odkąd osiągnęłam samodzielność, mieszkania, które zajmuję, natychmiast zaczynają przypominać graciarnie, meliny okupowane nielegalnie przez uchodźców politycznych, gotowych prysnąć przy pierwszym nalocie policji.
Na początku marca zadzwoniła do mnie Christine. Wyjeżdżała na miesiąc do Belgii spotkać się z matką i zapytała, czybym nie zechciała oddać jej przysługi i na czas nieobecności nie zamieszkała u niej, żeby podlewać kwiaty. Zgodziłam się i pojechałam do niej. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom: w ultranowoczesnym budynku, topowym okazie japońskiej awangardy architektonicznej, Christine zajmowała cudowny apartament z widokiem na inne futurystyczne gmachy. Z rozdziawionymi ustami słuchałam, jak objaśnia mi funkcjonowanie tego cudu, w którym wszystko było zinformatyzowane. Rośliny doniczkowe sprawiały wrażenie jakichś reliktów prehistorii, których jedyną racją bytu było dostarczenie mi pretekstu do zamieszkania na cały miesiąc w tym pałacu.