– Owszem – odpowiedziałam.
– To przyjadę po ciebie o piętnastej.
Z przyjemnością stwierdziłam, że moje nauki w materii tykania przyniosły efekty. Pożegnał się bardzo miło. Patrzyłam, jak odchodzi ze swoją walizką do szwajcarskiego fondue.
Kiedy zostałam sama, ogarnęła mnie fala wielkiej radości. Wspominałam ostatnie wydarzenia z mieszanymi uczuciami wesołości i oszołomienia. W sumie tym, co mnie najbardziej dziwiło, były nie tyle dziwactwa Rinriego, ile dziwaczność najwyższa; miałam do czynienia z kimś miłym i uroczym, kimś, kto w żadnym momencie ani czynem, ani słowem mnie nie zranił. Nie wiedziałam, że coś takiego istnieje. Zaparzyłam sobie zwyczajowe pół litra bardzo mocnej herbaty i piłam ją, patrząc przez okno na koszary Ichigaya. Tego ranka nie miałam najmniejszej ochoty popełnić seppuku. Tylko ogromną potrzebę pisania. Niechaj się Tokio przygotuje na falę wstrząsu; zaraz pokażę, co potrafię. Rzuciłam się na czystą kartkę papieru przekonana, że zadrży od tego ziemia.
Ciekawe, ale do żadnego trzęsienia ziemi nie doszło. Zważywszy strefę, w której się znajdowaliśmy, ów teluryczny spokój był osobliwością, którą być może należało przypisać pomyślnej sytuacji obecnej.
Czasami przerywałam pisanie i przez wielkie okno wpatrywałam się w Tokio, mówiąc sobie: „Mam romans z chłopakiem z tego miasta”. Upajałam się tą myślą, a potem znów wracałam do pisania. W ten sposób upłynął mi cały dzień. Cudowne są takie dni.
Nazajutrz z punktualnością mercedesa mogła się równać tylko jego biel.
W Rinrim zaszła zmiana. Jego profil kierowcy nie był już taki kamienny i niewzruszony. Jego milczenie pogłębiło się o intrygujące skrępowanie.
– Dokąd pojedziemy? – zapytałam.
– Zobaczysz.
Odpowiedź ta miała stać się jednym z jego klasyków; jakikolwiek był cel, wspaniały czy banalny, jedyną odpowiedzią na moje pytania miało być „zobaczysz”. „Zobaczysz” było Cyterą tego chłopaka; ruchomym miejscem, służącym jedynie do nadania kierunku samochodowi.
Ta niedziela zainaugurowała „Zobaczysz”, tym razem umiejscowione w Tokio: Park Olimpijski. Pomysł wydał mi się dobry, bo konkretny, lecz był mi obojętny; żadne współzawodnictwo, choćby pod najszczytniejszymi sztandarami, nigdy nie zdołało mnie porwać. Patrzyłam na stadion i obiekty sportowe z doskonałą uprzejmością osób niezainteresowanych; słuchałam drobiazgowych objaśnień Rinriego, zwracając jedynie uwagę na jego postępy we francuskim; na olimpiadzie języków obcych przypadłby mu złoty medal.
Nie byliśmy bynajmniej jedynymi zakochanymi, by użyć zwyczajowej formuły, spacerującymi dookoła stadionu. Uwielbiałam ten aspekt „obowiązkowego parkuru” naszych perypetii; tradycja tego kraju oddała do dyspozycji par, przygodnych lub na całe życie, rodzaj specjalnej infrastruktury po to, by nie musieli łamać sobie głowy nad sposobem spędzenia czasu. Przypominało to grę towarzyską. Czujesz coś do kogoś? Zamiast zastanawiać się od dwunastej do czternastej nad rzeczywistą naturą swoich wzruszeń, zaprowadź tego kogoś do tej, a nie innej kratki naszego monopoly, czy raczej monofily. Dlaczego? Zobaczysz.
„Zobaczysz” było najlepszą filozofią. Rinri i ja nie mieliśmy bladego pojęcia, co razem robimy ani dokąd zmierzamy. Pod pretekstem odwiedzania różnych, względnie interesujących miejsc, sondowaliśmy się wzajem z życzliwą ciekawością. Wyjściowa kratka japońskiego monofily budziła mój zachwyt.
Rinri trzymał mnie za rękę, tak samo jak każdy zakochany napotkany na trasie trzymał za rękę swoją towarzyszkę. Przy podium powiedział:
– To jest podium.
– Aha – odpowiedziałam.
Przy basenie powiedział:
– To jest basen.
– Ach, więc to jest basen – odpowiedziałam z powagą.
Nie zamieniłabym się z nikim innym na świecie. Zbyt dobrą miałam zabawę i prowokowałam nowe rewelacje, kierując się w stronę ringu po to, by usłyszeć „to jest ring” itd. Objaśnienia te sprawiały mi mnóstwo radości.
O godzinie siedemnastej, jak wiele innych miejscowych wybranek, dostałam koń z grenadyną. Chrupałam kruszone kolorowe lody z wielkim zapałem. Widząc, ile czułych dowodów wdzięczności wkoło przysparzało to hojnym fundatorom, ja swoich również nie skąpiłam. Podobało mi się to wrażenie kopiowania gestów i słów moich sąsiadek.
Z nadejściem zmroku zaczęło się robić chłodno. Zapytałam Rinriego, co monofily przewiduje na wieczór.
– Słucham? – zapytał.
By mu oszczędzić zakłopotania, zaprosiłam go do mieszkania Christine. Sprawiał wrażenie ucieszonego, a zarazem człowieka, który odetchnął z ulgą.
„Zobaczysz” nigdy nie było równie fantastyczne, jak w murach tego tokijskiego okazu budowlanej perfekcji. Kiedy otworzyłam drzwi, zabrzmiała muzyka Bacha.
– To jest Bach – powiedziałam.
Teraz moja kolej.
– Bardzo mi się podoba – stwierdził Rinri.
Odwróciłam się i wskazałam go palcem:
– To jesteś ty.
Po miłości nie było już reguł. W łóżku go odkrywałam. Długo się we mnie wpatrywał, a potem powiedział:
– Jaki ty piękny jesteś.
To był angielski źle przetłumaczony na francuski. Za nic w świecie bym go nie poprawiła. Nigdy mnie nie uważano za pięknego.
– Japonki są o wiele piękniejsze – powiedziałam.
– Nieprawda.
Byłam zachwycona jego złym gustem.
– Opowiedz mi o Japonkach.
Wzruszył ramionami. Nie ustępowałam. Wreszcie powiedział:
– Nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Denerwują mnie. Nie są sobą.
– Może ja też nie jestem sobą.
– Jesteś. Istniejesz, patrzysz. One przez cały czas tylko się zastanawiają, czy się podobają. Myślą tylko o sobie.
– Większość Europejek jest taka sama.
– Ja i moi koledzy czujemy się tak, jakbyśmy byli dla tych dziewczyn lustrami.
Udałam, że się w nim przeglądam, poprawiam włosy. Roześmiał się.
– Często rozmawiasz z kolegami o dziewczynach?
– Niezbyt. To sprawy krępujące. A ty rozmawiasz o chłopakach?
– Nie, to sprawy osobiste.
– Z dziewczynami japońskimi jest odwrotnie. Przy chłopaku są okropnie pruderyjne. A potem idą i opowiadają o wszystkim swoim przyjaciółkom.
– Europejki robią to samo.
– Czemu tak mówisz?
– Żeby bronić Japonek. Bycie Japonką musi być trudne.
– Bycie Japończykiem też jest trudne.
– Nie wątpię. Opowiedz.
Umilkł. Nabrał oddechu. Zobaczyłam, jak zmienia się na twarzy.
– Kiedy miałem pięć lat, tak samo jak inne dzieci zdawałem testy, żeby się dostać do jednej z najlepszych podstawówek. Gdybym je zdał, mógłbym w przyszłości pójść na jeden z najlepszych uniwersytetów. Już jako pięciolatek o tym wiedziałem. Ale nie zdałem.
Zauważyłam, że drży.
– Rodzice nic nie powiedzieli. Byli rozczarowani. Mój ojciec, kiedy miał pięć lat, je zdał. Poczekałem, aż przyjdzie noc, i się popłakałem.
Wybuchnął płaczem. Objęłam ramionami jego ciało, całe napięte z cierpienia. Opowiadano mi już o tych strasznych japońskich selekcjach, którym po stokroć przedwcześnie poddawane były małe dzieci, świadome wysokości stawki.
– W wieku pięciu łat dowiedziałem się, że jestem nie dość inteligentny.
– Nieprawda. W wieku pięciu lat dowiedziałeś się, że nie zaliczyłeś.
– Czułem, że mój ojciec myśli: „To bez znaczenia. Jest moim synem, zajmie moje miejsce”. Ogarnął mnie wtedy wstyd, który czuję do dziś.