Przytuliłam go, szepcząc słowa pociechy, zapewniając o jego inteligencji. Długo płakał, aż w końcu zasnął.
Wpatrywałam się w noc okrywającą miasto, w którym co roku większość pięcioletnich dzieci dowiadywała się, że zmarnowała życie. Wydawało mi się, że zewsząd słyszę koncerty stłumionych łez.
Rinri z tego wybrnął, bo był synem swojego ojca; miejsce bólu zajął u niego wstyd. Ale inni, zawaliwszy testy, już od najmłodszych lat wiedzieli, że w najlepszym wypadku zostaną mięsem korporacyjnym, tak jak kiedyś zostaliby mięsem armatnim. I jak tu się dziwić, że tylu japońskich nastolatków popełnia samobójstwo.
Christine miała wrócić dopiero za trzy tygodnie. Zaproponowałam Rinriemu, żebyśmy maksymalnie wykorzystali jej mieszkanie. Grę w monofily kontynuować będziemy po jej powrocie. Był zachwycony moim pomysłem.
W miłości, podobnie jak we wszystkim innym, najważniejsza jest infrastruktura. Patrząc przez ogromne okno na koszary Ichigaya, zapytałam Rinriego, czy lubi Mishimę.
– Jest cudowny – odpowiedział.
– Zadziwiasz mnie. Europejczycy zapewniali, że ten pisarz bardziej się podoba cudzoziemcom.
– Japończycy nie bardzo go lubią jako człowieka. Ale jego dzieło jest nadzwyczajne. To dziwne, co powiedzieli twoi europejscy przyjaciele, bo jest ono piękne zwłaszcza po japońsku. Jego frazy są jak muzyka. Jak to przetłumaczyć?
Uradowało mnie to oświadczenie. A że nieprędko będę w stanie odcyfrować konieczne ideogramy, poprosiłam Rinriego, żeby mi poczytał na głos Mishimę w oryginale. Wywiązał się z tego z ochotą; zadrżałam, słysząc, jak mówi Kinjiki. Daleko mi było do zrozumienia wszystkiego, od tytułu poczynając.
– Dlaczego „zabronione barwy”?
– W japońskim kolor może być synonimem miłości.
Prawo japońskie przez długi czas uważało homoseksualizm za przestępstwo. Bez względu na to, jak cudowna była ta równoznaczność barwy i miłości, w tym momencie Rinri wkraczał na delikatny grunt. Nigdy nie rozmawiałam o miłości. Rinri często poruszał ten temat, wekslowałam jednak rozmowę na inne tory. Z okna obserwowaliśmy przez lornetkę kwitnące drzewa japońskiej wiśni.
– Zgodnie z tradycją powinienem nocą, popijając sake, zaśpiewać dla ciebie pod kwitnącymi drzewami wiśni.
– Do dzieła.
Pod najbliższym drzewem Rinri śpiewał dla mnie piosenki. Śmiałam się, ale on uniósł się gniewem:
– Naprawdę myślę to, co śpiewam.
Wypiłam jednym haustem moją sake, by odpędzić uczucie skrępowania. Pączki kwiatów wiśni były niebezpieczne, rozniecały sentymentalizm młodzieńca.
Myślałam, że po powrocie do ultranowoczesnego mieszkania Christine znajdę się na bezpiecznym gruncie. Błąd: czekały mnie wyznania miłosne strzeliste jak ten wieżowiec. Wysłuchałam ich dzielnie i nic nie powiedziałam. Na szczęście Rinri zaakceptował moje milczenie.
Bardzo go lubiłam. Czegoś takiego nie można jednak powiedzieć ukochanemu. Szkoda. Z mojej strony to, że go bardzo lubiłam, oznaczało bardzo wiele.
Sprawiał, że byłam przy nim szczęśliwa.
Zawsze się cieszyłam, kiedy go widziałam. Darzyłam go przyjaźnią, czułością. Kiedy go nie było, nie tęskniłam za nim. Tak wyglądało moje uczucie do niego; uważałam naszą historię za cudowną.
I dlatego bałam się deklaracji, które wymagałyby odpowiedzi lub, co gorsza, wzajemności. Kłamanie w tych sprawach jest torturą. Odkrywałam, że mój łęk jest nieuzasadniony. Rinri oczekiwał ode mnie tylko tego, żebym go słuchała. I jakże słusznie! Słuchanie drugiego człowieka to już ogromnie dużo. A ja słuchałam go z wielką gorliwością.
Dla moich uczuć do tego chłopca brakowało nazwy we współczesnym języku francuskim, ale nie w japońskim, w którym oddawał je termin koi. Koi można przetłumaczyć jako upodobanie. Czułam do niego upodobanie. Był moim koibito, tym, z którym dzieliłam koi; upodobałam sobie jego towarzystwo.
We współczesnym japońskim wszystkie młode, żyjące bez ślubu pary określają swego partnera jako koibito. Głęboko zakorzeniona pruderia wyklucza słowo miłość. Z wyjątkiem incydentu łub przystępu miłosnego szaleństwa nie używa się tego wielkiego słowa, rezerwując je dla literatury i tego typu rzeczy. Że też musiałam trafić na Japończyka, który nic sobie nie robił ani z tego słownictwa, ani z przyjętych w tej materii zasad. Pocieszała mnie jednak myśl, że do jego dziwactwa przyczyniała się zapewne w dużej mierze językowa egzotyka. Nie bez znaczenia było to, czy wyznania Rinriego skierowane do osoby francuskojęzycznej wyrażane są po francusku czy po japońsku; język francuski musiał być dla niego tym prestiżowym, a zarazem rozwiązłym obszarem, na którym można było pofolgować takim sekretnym uczuciom.
Miłość jest afektem tak bardzo francuskim, że niektórzy upatrywali w niej wynalazek narodowy. Nie posuwając się tak daleko, przyznaję, że jest w tym języku pewien miłosny geniusz. Być może należałoby uznać, że oboje, Rinri i ja, nabraliśmy skłonności typowych dla języka partnera: on, odurzony tą nowością, „grał” w miłość, ja delektowałam się koi. Co pokazuje, jak cudownie otwarci byliśmy oboje na kulturę partnera.
Koi miało tylko jedną wadę: nazwę, która była doskonałym homonimem karpia, jedynego zwierzęcia budzącego we mnie wstręt. Na szczęście owej zbieżności nie towarzyszyło żadne podobieństwo; nawet jeśli w Japonii karp symbolizuje chłopca, moje uczucie do Rinriego w niczym nie przypominało tej wielkiej błotnej ryby z obrzydliwą paszczą. Przeciwnie, koi zachwycało mnie swą lekkością, płynnością, świeżością, a także swoim brakiem powagi. Koi było eleganckie, rozrywkowe, zabawne, cywilizowane. Jednym z uroków koi było parodiowanie miłości: przejmowało z niej niektóre zachowania, nie po to, by cokolwiek ujawniać, tylko dla beztroskiej zabawy.
Starałam się jednak ukrywać swoją wesołość, żeby Rinriego nie urazić; brak poczucia humoru w miłości jest powszechnie znany. Podejrzewam, że wiedział, iż darzę go koi, a nie ai – słowo to jest tak piękne, że czasami żałowałam, że go nie używam. Zapewne tylko świadomość, że to początki, sprawiała, że się tym nie smucił: musiał zrozumieć, że jest moim pierwszym koi, tak jak ja byłam jego pierwszą miłością. Bo choć już nieraz traciłam głowę, to jeszcze nigdy nie poczułam do nikogo upodobania.
Te dwa słowa, koi i ai, nie różnią się stopniem intensywności; one są z istoty swej nie do pogodzenia. Czy zakochujemy się w kimś, kogo sobie upodobaliśmy? To niemożliwe. Zakochujemy się w tych, których nie znosimy, w tych, którzy reprezentują dla nas nieznośne niebezpieczeństwo. Schopenhauer upatruje w miłości fortel instynktu prokreacji; trudno wyrazić, jaką grozę budzi we mnie podobna teoria. Ja w miłości upatruję fortel mojego instynktu, niepozwalający mi uśmiercić bliźniego; czasami, kiedy mam ochotę zamordować konkretną osobę, jakiś tajemniczy mechanizm – odruch obronny? tęsknota za niewinnością? strach przed wylądowaniem w więzieniu?
– mnie powstrzymuje. Dlatego, o ile mi wiadomo, nie mam jeszcze na swoim koncie żadnego morderstwa.
Zabić Rinriego? Cóż za okrutny, a tym bardziej niedorzeczny pomysł! Zabić istotę tak miłą, wyzwalającą we mnie jak najlepsze uczucia! Przecież go nie zabiłam, co świadczy, że nie było to konieczne.
Rzadko zdarza mi się napisać opowieść, w której nikt nikogo nie ma ochoty zamordować. To na tym chyba polega opowieść o koi.
Posiłki przygotowywał Rinri. Kucharzył kiepsko, lecz i tak, podobnie jak cała ludzkość, lepiej ode mnie. Szkoda byłoby, żeby wspaniały elektrosprzęt kuchenny Christine stał niewykorzystany. A tak został wykorzystany do robienia wątpliwej jakości makaronów, które Rinri nazywał carbonara – jego wersja tego klasycznego dania polegała na wrzuceniu do niego, i to w wielkich ilościach, wszelkich możliwych tłuszczów, występujących w 1989 roku na ziemi. Kuchnia japońska, jak powszechnie wiadomo, jest lekka. I w tym przypadku nie wykluczam hipotezy, że stałam się powodem kulturowego rozpasania.