Zamiast mu uświadomić, że jest to niejadalne, opowiadałam, jak uwielbiam sushi i sashimi. Krzywił się.
– Nie lubisz tego? – zapytałam.
– Nie, lubię – odpowiedział uprzejmie.
– Pewnie trudno to przygotować.
– Owszem.
– Mógłbyś kupić w sklepie.
– Naprawdę tak ci zależy?
– Czemu mówisz, że to lubisz, skoro nie lubisz?
– Lubię. Ale kiedy jem sushi i sashimi, czuję się jak na obiedzie u rodziców, i to w towarzystwie dziadków.
To był argument.
– W dodatku, kiedy to jemy, przez cały czas opowiadają, jakie jest zdrowe. Strasznie mnie to denerwuje – dodał.
– Rozumiem. A to budzi apetyt na rzeczy niezdrowe, typu spaghetti carbonara – powiedziałam.
– To spaghetti carbonara jest niezdrowe?
– W twoim wydaniu na pewno tak.
– I dlatego jest takie smaczne.
Tym trudniej będzie go poprosić o przyrządzenie czegoś innego.
– A może znów zrobię fondue? – zaproponował.
– Nie.
– Nie smakowało ci?
– Smakowało, ale fondue to szczególne wspomnienie. Powtórzenie go może nas tylko rozczarować.
Uff. Znalazłam grzeczną wymówkę.
– A okonomiyaki, które jedliśmy u twoich przyjaciół?
– Tak, to jest łatwe.
Uratowana. Okonomiyaki stało się naszym ulubionym daniem. Lodówka napełniła się na stałe krewetkami, jajkami, kapustą i imbirem. Na stole królował sos śliwkowy.
– Gdzie kupujesz taki pyszny sos? – zapytałam.
– Mam skład w domu. Rodzice przywieźli z Hiroszimy.
– A to znaczy, że kiedy się wyczerpie, trzeba będzie się tam znowu wybrać.
– Nigdy tam nie byłem.
– To dobrze. Nie widziałeś nic w Hiroszimie, nic a nic.
– Co ty mówisz?
Wyjaśniłam, że to parodia klasycznej odzywki francuskiego kina literackiego.
– Nie widziałem tego filmu – obruszył się.
– Możesz przeczytać książkę.
– O czym to jest?
– Nie powiem ci, wolę, żebyś sam odkrył.
Przez cały ten wspólnie spędzony czas nie wystawiliśmy nosa na zewnątrz. Powrót Christine zbliżał się wielkimi krokami; z przerażeniem myśleliśmy o opuszczeniu mieszkania, które odegrało taką rolę w naszym związku.
– Moglibyśmy się w nim zabarykadować – zasugerowałam.
– Naprawdę byś to zrobiła? – spytał Rinri z pełnym zgrozy podziwem.
Cieszyłam się, że uważa mnie za zdolną do tak strasznych czynów.
Mnóstwo czasu spędzaliśmy w łazience. Wanna miała rozmiary wydrążonego wieloryba o nozdrzach skierowanych do wewnątrz.
Posłuszny tradycji, Rinri przed wejściem do kąpieli szorował się od stóp do głów w umywalce; nie wolno kalać czcigodnej wanny. Nie mogłam nagiąć się do tego zwyczaju, który uważałam za niedorzeczny. To tak jakby wkładać czyste naczynia do zmywarki.
Przedstawiłam mu swój punkt widzenia.
– Być może masz rację – odrzekł na to – ale nie potrafię inaczej. Profanacja wody w kąpieli jest ponad moje siły.
– Ale wygłaszanie bluźnierstw o japońskim jedzeniu to dla ciebie nie problem.
– Tak już jest.
Miał rację. Żadnego z jego reakcyjnych bastionów nie sposób było racjonalnie uzasadnić.
Czasami miałam wrażenie, że wanna-wieloryb porusza się i wciąga swoich lokatorów w otchłanie morza.
– Znasz opowieść o Jonaszu? – zapytałam.
– Tylko nie mów nic o wielorybach. Zaraz się posprzeczamy.
– Nie powiesz mi chyba, że jesteś jednym z tych Japończyków, którzy je jedzą?
– Wiem, że się nie powinno. Nie moja wina, że to takie dobre.
– Próbowałam, jest wstrętne!
– Widzisz? Gdyby ci smakowało, nasz zwyczaj by cię nie szokował.
– Ale wieloryby są gatunkiem na wymarciu!
– Wiem. Postępujemy źle. Ale co na to poradzę? Kiedy pomyślę o smaku tego mięsa, od razu zaczynam się ślinić. Nie mogę się opanować.
Nie był typowym Japończykiem. Na przykład mnóstwo podróżował, ale w pojedynkę i bez aparatu fotograficznego.
– Ukrywam to przed innymi. Gdyby moi rodzice dowiedzieli się, że jeżdżę sam, byliby zaniepokojeni.
– Myśleliby, że grozi ci niebezpieczeństwo?
– Nie. Zaniepokoiliby się o moje zdrowie psychiczne. Tutaj ktoś, kto lubi podróżować bez towarzystwa, uważany jest za obłąkanego. Słowo „sam” w naszym języku zawiera w sobie pojęcie rozpaczy.
– Przecież są w twoim kraju różni sławni pustelnicy.
– No właśnie. Panuje opinia, że samotność może lubić tylko bonza.
– Czemu twoi rodacy nigdy nie zbierają się w takie tłumy, jak właśnie za granicą?
– Bo lubią widzieć wokół ludzi różnych od siebie, a jednocześnie czuć się pewnie, będąc wśród sobie podobnych.
– A ta potrzeba fotografowania?
– Nie wiem. Denerwuje mnie to, tym bardziej że wszyscy fotografują to samo. Może jako dowód, że nie był to tylko sen.
– Nigdy cię nie widziałam z aparatem fotograficznym.
– Nie mam aparatu.
– Ty, który posiadasz wszelkie możliwe gadżety, jakie tylko istnieją, włącznie z podgrzewaczem do jedzenia szwajcarskiego fondue na statku kosmicznym, nie masz aparatu fotograficznego?
– Nie. To mnie nie interesuje.
– Skubany Rinri.
Zapytał, co znaczy to wyrażenie. Wyjaśniłam mu. Wydało mu się to tak niesamowicie dziwne, że zafascynowany, odtąd powtarzał po dwadzieścia razy dziennie: „Skubana Amélie”.
Któregoś popołudnia nagle zaczął padać deszcz, a potem grad. Przyglądając się temu przez okno mieszkania, skomentowałam:
– No proszę, nawet w Japonii zdarza się gradobicie.
Z tyłu za plecami usłyszałam echo jego głosu, powtarzającego:
– Gradobicie.
Zorientowałam się, że dopiero co odkrył to słowo, że kontekst sprecyzował mu jego znaczenie i powtarzał je, żeby utrwalić w pamięci. Roześmiałam się. Musiał zrozumieć moje rozbawienie, bo powiedział:
– Skubany ja.
Na początku kwietnia wróciła z Belgii Christine. W dobroci swojej oddałam jej mieszkanie. Rinri robił wrażenie bardziej załamanego niż ja. Nasz związek zmuszony był przybrać postać bardziej tułaczą. Nie byłam z tego powodu tak znów nieszczęśliwa. Brakowało mi trochę monofily.
Wróciłam do betonowego zamku. Rodzice Rinriego nie nazywali mnie już Sensei, co świadczyło o ich przenikliwości. Dziadkowie jeszcze częściej nazywali mnie Sensei, co potwierdzało ich przewrotność.
Kiedy w towarzystwie ich małego światka piłam herbatę, ojciec pokazał mi biżuterię, którą właśnie zaprojektował; dziwny naszyjnik, skrzyżowanie mobilu Caldera ze strumieniem onyksów.
– Podoba się pani?
– Podoba mi się to zestawienie czerni ze srebrem. Jest eleganckie.
– Należy do pani.
Rinri zapiął mi go na szyi. Byłam zmieszana. Kiedy znaleźliśmy się sami, powiedziałam:
– Twój ojciec podarował mi wspaniały prezent. W jaki sposób mu się zrewanżuję?
– Jeśli mu cokolwiek dasz, obdaruje cię jeszcze hojniej.
– Więc co mam zrobić?
– Nic.
Miał rację. Jedynym sposobem uniknięcia eskalacji hojności jest dzielne zaakceptowanie bajecznych darów.