Chciał protestować, powiedzieć, że dziecko nie było jego, choć właściwie nie miało to żadnego znaczenia, z rodzoną córką postąpiłby podobnie. Nieistotne, czy dzieci były własne, czy obce, liczyło się jedno: rozkoszne uczucie, którego doznawał, kiedy popełniał gwałt, a potem zabijał w momencie szczytowego uniesienia. Ta wszechogarniająca żądza nie znała żadnych hamulców.
Choć bardzo się starał, Knutsson nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Ani jednego słowa! Ta mała czarownica odebrała mu mowę, na zawsze! Po to, by nie mógł jej zdradzić. Ale nie był jeszcze całkiem pokonany, jeszcze pokaże tej wiedźmie!
Na wpół przytomny z bólu powlókł się do wsi Bergunda. Supła nie zdołał rozplątać, bez względu na to, jak usilne podejmował próby. Szarpiąc rozpaczliwie, poranił się paznokciami aż do krwi.
Zdołał jakoś dotrzeć do domu w Wexio, do żony. Tam natychmiast położył się do łóżka, nie mając odwagi nikomu wspomnieć o fatalnym wydarzeniu, zresztą nie mógł tego uczynić, swój ból musiał wykrzykiwać bezgłośnie, gdyż struny głosowe pozostawały nieme.
Po dwóch dniach jednak nie mógł już dłużej wytrzymać, pęcherz miał tak pełny, że omal mu nie pękł, chodziło więc o życie. Ogarniętej histerią żonie napisał na. kartce, że ma sprowadzić doktora.
Lekarz z niedowierzaniem przyglądał się przypadkowi.
– O, nie! – orzekł zdecydowanie. – Nie wierzę w to, co widzę!
Knutsson zaczął gwałtownie wymachiwać rękami, ponaglać gestami, by podano mu pióro i papier. Chciał opowiedzieć o czarownicy. Tuli, o słowach, które, jak mu się wydawało, zdołał rozróżnić, kiedy cicho mamrotała coś pod nosem: „czarodziejski supeł, zaklęty węzeł, nigdy się nie rozplącze…”, i o tych, których nie zrozumiał. Nikt z obecnych nie mógł jednak pojąć, czego sobie życzy. Lekarz bezustannie ciągnął i szarpał, starając się rozwiązać supeł. Na próżno. A Knutsson jęczał bezgłośnie i niemo błagał.
– Nie, to się, niestety, nie da zrobić – stwierdził w końcu doktor, całkiem wycieńczony. – Widzę jedno tylko wyjście: odetniemy powyżej supła, inaczej umrzesz na zatrucie albo pęcherz ci pęknie.
Knutsson usiłował wykrzyczeć protest, niestety z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk.
– Ale w jaki sposób, do licha, mogło do tego dojść? – dopytywał się lekarz.
Nareszcie zorientował się, że Knutsson prosi o przybory do pisania.
I teraz zadziałało ostatnie zaklęcie Tuli…
Knutsson ujął w dłoń pióro i papier, by wskazać sprawczynię swojego nieszczęścia i oskarżyć ją o czary. Pióro jednak nie chciało słuchać jego dłoni. Nie dając się powstrzymać, samo pisało następujące słowa:
„To ja gwałciłem i mordowałem niewinne dzieci, znajdując w tym przyjemność. Spadła na mnie kara niebios!”
Ostatnie zdanie przebiegła Tula wymyśliła bardzo sprytnie, bo przecież co jak co, ale niebiosa nie miały w tym żadnego udziału.
Jednakże żona Knutssona i doktor, przeczytawszy wyznanie chorego, uwierzyli w nie bez oporów, zwłaszcza w ostatnie twierdzenie. Knutsson rozpaczliwie starał się wyjaśnić, że wcale nie to pragnął im wyznać, na próżno jednak. Imię Tuli nigdy nie przeszło mu przez usta, choć bardzo, bardzo się starał.
Lekarz i Knutssonowa przeszli do sąsiedniego pokoju.
Kobieta była zrozpaczona i przybita.
– Mój mąż? Mój kochany, dobry mąż? Jak mógł rzucić się na moją córeczkę, na kogoś z rodziny? Nie mogę tego pojąć, nie mogę!
– Dla takich jak on nie ma znaczenia, kim jest dziecko – wyjaśnił doktor, światły człowiek. – Takie stwory nazywają się pedofilami. Osiągają spełnienie dotykając dzieci. Małżonek pani należał widać do ich najgorszego gatunku, do tych, co muszą zabić… Powszechnie wiadomo, że poszukują takich zawodów i zajęć, dzięki którym mają ułatwiony kontakt z dziećmi. Niestety!
Pomimo usilnych starań lekarza, polegających na odcięciu choremu jego najbardziej witalnej części, Knutsson zmarł tego samego dnia wieczorem.
Wiadomość rozniosła się po okolicy. Choć świadkowie całej tej historii uzgodnili między sobą, że nic nikomu nie powiedzą, sprawa okazała się jednak na tyle sensacyjna, że nie dało się jej przemilczeć. Ludzie dowiedzieli się w każdym razie, że gwałciciela dzieci pojmano, rozgłoszono też, kim był. O pozostałych szczegółach milczano, nikt bowiem mimo wszystko nie uwierzyłby w taką niedorzeczność.
Plotki dotarły także do Gunilli. Objęła zaraz swoją córeczkę, uściskała, kołysząc w ramionach.
– Pomyśl tylko, że to twój nauczyciel śpiewu, Tulo! Pomyśl, co mogło się wydarzyć! Tyle razy chodziłaś sama tak daleko z domu aż do Bergqvara! Mogłaś go była spotkać! Boję się nawet pomyśleć, co mogło się stać, jesteś przecież taka głupiutka i naiwna!
– Ale jego już nie ma, mamo – powiedziała Tula swym jasnym, czystym głosikiem. – Teraz nikt już nie musi się bać.
– Tak, tak. Bogu niech będą za to dzięki – westchnęła Gunilla.
Tula niedługo rozmyślała nad tym, co się wydarzyło, posiadała bowiem tę swoistą zdolność nie przejmowania się niczym, szybkiego zapominania o wszystkim, co nieprzyjemne.
Teraz jednak poszła do stodoły, tam gdzie zwykle układał się jej wielki czarny kot. Przyszedł do niej od razu z wysoko uniesionym ogonem.
Tula usiadła z kotem w objęciach, wtulając nos w miękkie futro. Po policzkach wolno spływały jej łzy.
Nie rozpaczała nad sobą, nad swoim nieszczęściem, nad utraconym dziewictwem. Nic ją to nie obchodziło, pod tym względem cała historia była tylko interesującym doświadczeniem. Płakała nad niespełnionymi istnieniami, nad małymi, które nigdy więcej nie zobaczą już słonecznego światła, nad ofiarami ulubionego nauczyciela śpiewu. Myślała o ich ostatnich chwilach, jak straszne i okrutne musiały być dla nich, pozbawionych jej chłodu i siły, jej nadzwyczajnych zdolności.
Tula nie była więc całkiem zimna i bez serca.
Zdecydowanym ruchem otarła łzy.
– Jestem jak Sol, wiem o tym – szeptała kotu. – A Sol musiała umrzeć, bo nie wolno jej było postępować z ludźmi tak, jak tego chciała. A ja to właśnie robię. Muszę jednak być ostrożniejsza. Sol wcale nie była ostrożna, chwaliła się swymi umiejętnościami. Ja nigdy, przenigdy, tego nie zrobię.
Kot uważnie wpatrywał się jej w oczy.
ROZDZIAŁ IV
Po tych dramatycznych wydarzeniach Tula przez kilka lat trzymała się w ryzach.
Czasami, oczywiście, nie potrafiła odmówić sobie jakiejś sztuczki, ale na ogół były to tylko błahostki, takie jak na przykład „pobłogosławienie” warzywniaka matki, by zapewnić dobre plony, czy też zatroszczenie się, by klacz i źrebię przeżyły trudny poród.
Czuła w sobie wielką łagodność i przyjazne nastawienie do świata. Wszystko układało się szczęśliwie, uporczywy kaszel dziadka zdołała wykurować kilkoma ziołami w tajemnicy wpuszczonymi do jego porannego napoju, tatuś Erland przebywał w domu dłużej niż zwykle, rodzina częściej więc była razem. Tula znalazła też nowego przyjaciela.
Skończyła właśnie piętnaście lat, przeżywała najtrudniejsze momenty dorastania. Była niespokojna, nie umiała sobie znaleźć miejsca, nie wiedziała, czego naprawdę chce. Nastrój zmieniał jej się błyskawicznie, w jednej chwili tryskała szaleńczą wprost radością życia, by w następnej pogrążyć się w otchłani rozpaczy i z całych sił pragnąć śmierci. Zachowywała się tak jak miliony nastolatek przed nią, pod tym względem nie różniła się od swoich rówieśniczek. Gunilla z pewnym uczuciem zawodu zauważyła, że włosy córki nie są już tak złociste jak kiedyś, ściemniały, nabierając bardziej pospolitego odcienia. Rysy twarzy stały się bardziej dorosłe i nie były już tak doskonałe. Tula nie zrobiła się brzydka, o nie, lecz chyba bardziej… zwyczajna, pospolita. No i nareszcie wyszczuplała. Nadal, co prawda, była mocno zbudowana, należała do typu niewysokich dziewcząt o dość szerokich ramionach, wysoko osadzonych piersiach i wąskich biodrach, kwadratowych dłoniach i stopach, i nieszczególnie długiej szyi. Rodzina jednak uważała, że to w niczym nie przeszkadza, gdyż Tula nadal odznaczała się nieodpartym wdziękiem. Zachowała swój radosny, zaraźliwy śmiech i zaangażowanie we wszystko, co robiła.