Margit Sandemo
Annabella
Ze norweskiego przełożył Grzegorz Skommer
ROZDZIAŁ I
Dzień jeszcze nie zaczął się na dobre, a ja już czułam, że matce trafiło się duże zamówienie. W takich chwilach prawie zawsze ma atak migreny. Matka nie skarży się zbyt często na tę przypadłość, lecz w nawale zajęć zdarza się, że ból dopada ją z całą gwałtownością. A kiedy dowiedziałam się, że matce trafiły się dwa duże zamówienia, przyczyna ataku stała się dla mnie aż nadto oczywista.
Matka jest kucharką, doskonałą kucharką. Lepszej szukać by ze świecą w całym naszym miasteczku. Owdowiała wiele lat temu i musiała sobie sama radzić na tym świecie. Ojciec pochodził z zamożnej rodziny i póki żył, na niczym nam nie zbywało. Jego śmierć odmieniła nasz los i zmusiła matkę do szukania zatrudnienia.
Najpierw została gospodynią u barona Reedera. Zamieszkałyśmy w posiadłości barona i nie cierpiałyśmy biedy aż do jego śmierci. Kiedy zmarł, matka straciła pracę i zabrakło nam środków na utrzymanie. Wtedy to zaczęła przygotowywać przyjęcia dla szlachetnie urodzonych i bogatych mieszczan Ystad, a jej talenty kulinarne stały się wkrótce powszechnie znane, tak że zamówienia zaczęły płynąć obfitą strugą ze wszystkich stron.
Po śmierci ojca udało nam się zatrzymać dom i część pięknych sprzętów, które zdążył w nim zgromadzić. Ojciec cieszył się wielkim poważaniem w miasteczku, więc matka bez trudu znajdowała zajęcie u co znaczniejszych rodzin. Mieszkając u barona, mogła wynająć dom i zaoszczędzić trochę grosza. To pozwoliło nam później wrócić pod własny dach.
Z początku byłam zbyt mała, by zostawać sama w domu, więc matka zabierała mnie ze sobą. Gdy dorosłam, chodziłam z nią tylko wtedy, gdy miałam na to ochotę. A ochotę miałam całkiem często, uwielbiałam bowiem skrywać się w zacisznym kąciku i wdychać rozkoszne zapachy, przyglądając się maminej krzątaninie i wsłuchując w polecenia, które rzucała kuchennym pomocnicom. W zaciszu kuchni czułam się bezpiecznie, a świat poza nią napawał mnie lękiem. Nie szukałam towarzystwa rówieśnic.
Z biegiem lat matka zaczęła dopuszczać mnie do swoich tajemnic i muszę przyznać nieskromnie, że potrafię już dobrze gotować. Uważam nawet, że w niektórych dziedzinach dorównuję matce. Nigdy jej tego nie powiem, gdyż nie chcę jej zranić. Matka skąpi na surowcach, bo życie nauczyło ją oszczędności. Ja nie dbam o takie drobiazgi i traktuję każdą potrawę jak dzieło sztuki. Lubię eksperymentować i improwizować. Matka z pewnością wpadłaby w szał, widząc, jak szastam składnikami. Często jednak to właśnie moje małe dania i przystawki zbierają najwięcej pochwał. Mam szczerą nadzieję, że matka nigdy nie zwróci na to uwagi.
Za domem założyłyśmy ogródek, w którym uprawiamy warzywa. Plonów starcza na własne potrzeby, nie odmawiamy też miejskim gospodyniom, którym zdarza się wpaść po pęczek pietruszki, szalotkę czy główkę sałaty. Ogródek przynosi nam dodatkowy dochód, a uprawa i sprzedaż warzyw należą do moich obowiązków. Oprócz warzyw hoduję w nim zioła. W jednej z szafek kuchennych stoją śliczne porcelanowe dzbanuszki pełne rodzimych i egzotycznych przypraw. Matka zawsze nosi ze sobą własne mieszanki, kiedy idzie gotować. Ja przemycam swoje, wspomniałam już bowiem, że matka nie zwykła szafować składnikami.
Tego feralnego dnia wszystko szło jak po grudzie.
– Cóż przyjdzie mi uczynić, Annabello? – Matka pociągnęła nosem. Migrena coraz bardziej dawała się jej we znaki. – Nie mogę sprawić zawodu Gyldenbrandom. Dotąd ich nie zawiodłam i nigdy się tak nie stanie, choćbym stała jedną nogą w grobie! Zresztą tak się nieomal czuję! – westchnęła i pociągnęła dłonią po czole. – Więc co mam zrobić z zamówieniem od Fernérów… Spodziewają się znamienitych gości i proszą usilnie o pomoc. Do stołu siądzie dziewięć osób, a obiad ma się składać z dziesięciu dań. O deserze nie wspomnę. Nie dam rady!
– Musisz wybrać, co ważniejsze – zaproponowałam.
Matka rozpłakała się na dobre. Głowa pękała jej z bólu.
– Ależ pan Gyldenbrand kończy pięćdziesiąt lat! Wszystko już sobie zaplanowałam…
Przerwała w pół zdania i przechyliwszy w bok głowę, spojrzała na mnie przenikliwie.
– Annabello, pomagasz mi od dawna i całkiem nieźle sobie radzisz…
Wiem, pomyślałam nieskromnie. Nie byłam pewna, o co matce chodzi, i jej kolejne słowa wprawiły mnie w osłupienie.
– Annabello, nie mogłabyś zająć się obiadem u Fernérów? Proszę!
– Dziesięciodaniowym obiadem dla znamienitych gości? – spytałam przerażona. – To tak jakby rzucić się do wody, nie umiejąc pływać!
– Mówisz bzdury! Zresztą umiesz pływać – powiedziała matka. – Idź do Fernérów i dowiedz się, jakie mają życzenia. Sprawdź stan zapasów. Przygotowania i zakupy zajmą ci całą dobę. Sama zresztą wiesz, ile nocy strawiłyśmy na robieniu czekoladek.
Bardzo dobrze wiedziałam. Lubiłam czekać, aż czekoladki wyschną na tyle, by je można było dekorować. Matce zwykle brakowało snu, więc odsyłałam ją do łóżka i sama kończyłam robotę.
– Dobrze więc, pójdę tam od razu – odrzekłam.
– Idź, idź. Zresztą zaczekaj… Sprawdź najpierw, czy zacier jest gotowy. W poniedziałek będę robić likier czeremchowy.
– Ależ mamo! – wykrzyknęłam zgorszona. – Nie mogę sprawdzać zacieru przed wizytą u Fernérów!
Przyczyna mego zgorszenia była prosta. Banię z zacierem przechowywałyśmy w końskim nawozie, by utrzymać właściwą temperaturę. Doglądanie zawartości nie należało do przyjemnych zadań. Bania stała w stajni sąsiada, a ja w żadnym razie nie mogłam tam teraz pójść! Miałabym składać wizytę Fernérom, przesiąknięta stajennym zapachem?
Matka spojrzała na mnie bezradnie.
– No tak, nie możesz… Więc idź już. Sama go doglądnę. Pospiesz się!
Fernérowie mieszkali niedaleko, zaledwie kilka przecznic od naszego domu. Znałam tę rodzinę jedynie z opowiadań matki i wiedziałam, że pan domu jest kupcem tekstylnym. Ani on, ani jego żona nie wyróżniali się niczym szczególnym, za to brat pani Fernér był oficerem powiązanym z wysokimi kręgami w stolicy.
Pani Fernér, drobna kobieta o jasnych włosach, mówiła niewiele i była bezradna aż do śmieszności. Nie miała w gruncie rzeczy złej natury i nigdy nie widziałam, by kogokolwiek potraktowała niesprawiedliwie. Mimo że na co dzień chodziła w pięknych strojach, było mi jej nawet odrobinę żal, a to przede wszystkim z uwagi na osobę pana Fernéra. Pan Fernér nie wzbudzał sympatii, zwykł krzyczeć na żonę i obrzucać ją niewybrednymi epitetami, których słabe echo docierało nawet do kuchni. Często zastanawiałam się, czemu się z nią ożenił, skoro wciąż okazuje niezadowolenie. Zapewne za młodu była słodką i oddaną istotą, bezwolną lalką, jakiej pragnie większość mężczyzn. Zresztą to typowe, mężczyźni unikają kobiet rozumnych, szukają niewolnic, które mogą poniżać. Tylko wtedy czują swą siłę i wartość.
Taka jest moja opinia o mężczyznach, choć nie uważam się za ich wroga. Wręcz przeciwnie, ja też żyłam marzeniami i tęskniłam, lecz osobnicy pokroju pana Fernéra działali na mnie jak czerwona płachta na byka.
Pani Fernér otworzyła drzwi i zdumiała się na mój widok. Musiałam użyć całego daru przekonywania, by uwierzyła, że dam sobie radę z dziesięciodaniowym obiadem. W końcu westchnęła zrezygnowana i uznała, że trzeba jej rady męża.
Zostałam w kuchni, czekając na jej powrót. Drzwi do jadalni były otwarte i z miejsca, gdzie stałam, mogłam obserwować stół, wokół którego zgromadziło się parę osób. Nagle moje serce zabiło w niepokojąco szybkim rytmie.
Zwrócony twarzą do mnie siedział pewien młodzieniec, oficer, jak mogłam się zorientować. Nie wiem doprawdy, dlaczego natychmiast przykuł moją uwagę, nie był bowiem uderzająco przystojny. Za to całkowicie w moim typie, jak to się banalnie określa, miał ciemne kręcone włosy, równie ciemne oczy o przenikliwym wyrazie i zmysłowe, kształtne usta.