Reszta dnia upłynęła mi na bieganiu między domem a kuchnią pani Fernér. Moje pomocnice okazały się nadzwyczaj sprawne, ale i tak nie zdążyłam się ze wszystkim uwinąć, zanim nadeszła północ. Ruszyłam do domu, czekało mnie tam jeszcze mnóstwo zajęć.
Nie przeszłam nawet połowy drogi, gdy poczułam, jak podwiązka zsuwa mi się w dół nogi. Przystanęłam pod latarnią, by ją poprawić. Nagle usłyszałam odgłos kroków i gwałtownie opuściłam spódnicę. Za późno. Mężczyzna, który zbliżył się do mnie, musiał wszystko widzieć. Co za wstyd!
Zatrzymał się przede mną i zapytał cichym głosem:
– Czy statek do Trelleborga już odpłynął?
– Między Ystad a Trelleborgiem nie kursują statki – odpowiedziałam szybko. To nieoczekiwane spotkanie na opustoszałej ulicy odebrało mi pewność siebie.
Mężczyzna skinął głową i zanim zdążyłam zaprotestować, wsunął mi w dłoń kartkę po czym się oddalił.
Patrzyłam za nim w osłupieniu. Chciałam coś powiedzieć, ale zniknął mi z oczu. Rozłożyłam papier i przyjrzałam się mu w świetle latarni. Widniało na nim tylko jedno słowo:
ALDEBARAN…
ROZDZIAŁ II
Wpatrywałam się w kartkę z bezgranicznym zdumieniem. Aldebaran? Co to znaczy? Czy w taki sposób pozdrawia się nieznajomą? A może chodzi o jakieś miejsce? W Ystad nie ma gospody o takiej nazwie.
Wzruszyłam ramionami i włożywszy karteczkę do kieszeni, ruszyłam w kierunku domu. Na rogu zderzyłam się z młodą dziewczyną. Jej wygląd nie pozostawiał żadnych złudzeń. Jeszcze ktoś weźmie mnie za ulicznicę, pomyślałam, nie przystoi o tej porze kręcić się po mieście bez towarzystwa. Przyspieszyłam kroku.
Miałam jeszcze sporo do zrobienia, lecz trudy dnia dały mi się we znaki. Mimo to nie mogłam zasnąć. Przewracałam się w łóżku, obmyślając najdrobniejsze detale. Musiałam włożyć w tę pracę cały mój kunszt. Moje pierwsze samodzielne zadanie, mój debiut w roli kucharki! Chwilami przepełniała mnie duma, wiara i pewność siebie, chwilami ogarniało paraliżujące przerażenie.
Wierciłam się niespokojnie, lecz sen nie przychodził. Między fantazjami o piramidach z czekoladek i owoców i fantazyjnie udekorowanych półmiskach zjawiał się obraz pewnego młodego, przystojnego oficera. Który ponoć zaczął uganiać się za kucharkami…
Mijały godziny. Wstałam z łóżka i wypiłam kubek gorącego mleka. Dopiero wtedy zapadłam w sen, by po dwóch godzinach się zbudzić i zabrać do pracy.
Miasto było jak wymarłe, kiedy przemierzałam ulicę, kierując się do domu Fernérów. Dźwigałam kosze i torby pełne surowców, przypraw i innych niezbędnych składników. W połowie drogi ramiona odmówiły mi posłuszeństwa. Postawiłam kosze na ziemi, by chwilę odpocząć.
Wtedy to usłyszałam za sobą głęboki głos:
– Czy mogę pomóc?
To był on! Na miły Bóg, to był naprawdę on! Zaskoczona i przestraszona dałam sobie odebrać kilka pakunków.
– Jestem zbyt leniwa, by nawrócić kilka razy – wymamrotałam bliska śmierci z zażenowania.
– Tak, rozumiem – uśmiechnął się. – Idziesz do domu Fernérów, prawda?
Skinęłam głową i szybko wyjaśniłam, że nie jestem jedną z kucharek pani Fernér, lecz zostałam wynajęta do przygotowania wieczornego posiłku.
– A więc jesteś szefem kuchni? – nie przestawał się uśmiechać.
Jeszcze raz skinęłam głową. Szef kuchni… To brzmiało dostojnie.
– Proszę pozwolić mi się przedstawić – powiedział szarmancko, kłaniając się. – Nazywam się Marcus Dalin i jestem porucznikiem. A przy okazji dalekim krewnym… – zrobił przerwę, by się zastanowić. – Kim ja właściwie jestem… Krewnym szwagierki pani Fernér, tak mi się zdaje!
Roześmieliśmy się oboje. Ten wspólny śmiech sprawił, że się rozluźniłam.
– A ja nazywam się Annabella Mårtensdotter – odrzekłam. Byłam zdumiona własnym zachowaniem. Zawsze taka skromna, zamknięta w sobie, nie rzucająca się w oczy, nagle zapragnęłam rozkwitnąć jak kwiat i zwrócić na siebie uwagę. Zapragnęłam, by on zwrócił na mnie uwagę!
Tak się już chyba zresztą stało, skoro zaofiarował się z pomocą. Gdyby nie chciał, mógł po prostu udać, że mnie nie widzi.
Spojrzałam na niego ukradkiem. Może miał w zwyczaju zaczepiać obce dziewczęta na ulicy? Może to zwykły uwodziciel?
Nie wyglądał na takiego. Jego oczy spoglądały z wyrazem ciepła i szczerości, a twarz wzbudzała natychmiastową sympatię. Chyba że tak właśnie wyglądali uwodziciele…
Zapytał, co jest w koszach i torbach, więc udzieliłam mu wyjaśnień.
– A tu są kasztany, podam je a la créme – zakończyłam, uchylając wieczko jednego z koszy.
Marcus Dalin jęknął.
– Brzmi cudnie! Z góry się cieszę na dzisiejszy wieczór!
– Czeka mnie jeszcze mnóstwo pracy – westchnęłam. – Muszę przygotować nadziewane czekoladki i…
– Pomogę ci – przerwał mi z zapałem.
Uśmiechnęłam się i potrząsnęłam smutno głową. Nie mogłam na to przystać. Co by powiedziała pani Fernér, gdyby jeden z jej gości spędził cały dzień w kuchni!
– Bardzo się denerwuję – powiedziałam, dobrze wiedząc, że nie powinnam się do tego przyznawać. – Pierwszy raz pracuję sama, bez matki. To ona jest kucharką, ale dziś ma inne zajęcie.
– To nasza wina… – Marcus wyglądał na przygnębionego. – Powinniśmy byli wcześniej zawiadomić o przyjeździe.
– Nie warto o tym mówić – pospieszyłam z odpowiedzią. – Jestem jedynie strasznie przejęta.
– Dla ciebie to duże wyzwanie. – Zajrzał mi głęboko w oczy, zbijając mnie całkowicie z tropu.
– Do stołu zasiądzie siedem osób – rzuciłam z zakłopotaniem, by zmienić temat rozmowy.
– Tak, a razem z gospodarzami dziewięć – Marcus westchnął. – Towarzystwo niektórych z nich nie bardzo mnie raduje. Z wielką ochotą wyrwałbym się do kuchni!
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, lecz Marcus ciągnął dalej:
– Jedna z dam to prawdziwa femme fatale, a ja, szczerze mówiąc, nie cierpię kobiet tego pokroju.
W jego głosie pojawił się szorstki ton. Femme fatale… Kobieta, która uwiedzie każdego mężczyznę, sprawczyni kłopotów małżeńskich, tragedii i rozwodów. Dla kogoś takiego niektórzy gotowi byli popełnić samobójstwo.
– Pamiętaj, Annabello – mówił z pasją Marcus – nie wierz w to, co zobaczysz czy usłyszysz. Nie cierpię tej kobiety!
Nie pojmowałam, o co mu chodzi. Czemu kieruje takie słowa do mnie? To miło z jego strony, lecz…
Spojrzałam na niego. Szedł pogrążony w myślach. Biły od niego siła i pewność siebie, a twarz budziła zaufanie i tchnęła szczerością. Mogłabym przysiąc, że jest lojalny i odpowiedzialny. Te piękne oczy nie potrafiły kłamać.
Przytrzymał mnie, kiedy potknęłam się o krawężnik.
– Uważaj na wino! – krzyknęłam odruchowo.
– A więc popijasz? – rzucił uszczypliwe.
– Skądże znowu! – odrzekłam, czerwieniąc się. – Wina dodaję do potraw. Matka tego nie lubi. Mówi, że szkoda pieniędzy. Lecz skoro trzeba wina, to musi być wino.
– Wiesz co, Annabello – powiedział Marcus, a w jego oczach zamigotały wesołe iskierki – prawdziwy z ciebie skarb!
Jego poczucie humoru przypadło mi do gustu. Nie odważyłam się jednak spojrzeć mu w twarz, bo nie przywykłam do przyjmowania komplementów. To niepojęte, ja, Annabella Mårtensdotter, szłam ulicą w towarzystwie mężczyzny. I to jakiego mężczyzny! Sprawiał, że zapominałam o własnej niezdarności i czułam się piękna i godna jego szacunku.