W one dni najgroźniejszą grupę przestępców stanowiła Banda Karłów, zorganizowana z osobników poniżej metra, którzy działali najczęściej w dziecięcych przebraniach, napełniając grozą Regentsburg i jego okolice. Karły te, obok pewnego włoskiego stręczyciela, były najmilszymi towarzyszami wyuzdanych uciech królewskiej nastolatki. I dziś powitały ją rechotem, mlaskaniem warg i klepaniem się po tłustych, sterczących kałdunach.
– Jest sprawa – Yolanda zaczęła bez wstępów i pieszczot – pojutrze ma przybyć na Zamek Królewicz Roland…
– Ja zupełnie Najjaśniejszej Pani nie rozumiem – mruczała namolnie tafla.
– Daj spokój z tą najjaśniejszą panią! Nie pamiętasz, że wypiliśmy na ty!
– Wcale nie podobało mi się to picie do lusterka. Ale nie rozumiem twych obiekcji, Diano. Skąd twoje poczucie winy? Królewna Yolanda jest małą złośliwą szelmą, której ty we szystkim pobłażasz, usiłując zastąpić jej ojca i matkę, co spotyka się jedynie z czarną niewdzięcznością. Ta mała paskudna zołza, gdyby mogła, utopiłaby cię w łyżce wody…
– Nie przesadzaj, to tylko dziecko. Trochę nerwowe, ale to przecież zrozumiałe w wieku dojrzewania. Jesteś wobec niej strasznie nie sprawiedliwe.
– Nic więcej nie powiem, ale ostrzegam…
Orszak Rolanda wjechał w Rudy Kanion. Wieczorny wietrzyk rozwiewał pyszne proporce, konie parskały raźno i całą szczupłą ekipę ogarnęło radosne podniecenie. Jechali wszak przez kraj żyzny, wielki, bogaty. Kłaniali im się po drodze kmiecie, pozdrawiali błogosławieństwem mnisi. Dziewuchy wiejskie biegły ku opłotkom, wymachując czym popadło. Niejeden z przybocznych księcia zastanawiał się już, jaka domena mu przypadnie, którą prowincję weźmie lub w jaką mitrę się przystroi. Koniuszy Guido Renz począł rozglądać się za sposobnym miejscem na obóz, tak żeby poderwawszy się przed świtem, na południe przybyć do Regentsburga. Powyżej Czerwonego Wodospadu dolina rozszerzała się gwałtownie i las rzedł. Nad samą wodą rozłożył się wprawdzie obóz cygański, ale Renz uprzedzeń rasowych nie miał i uznał, że obok kapliczki św. Limeryka starczy miejsca dla orszaku. Nim jednak rozbito przepyszny adamaszkowy namiot Rolanda, na drodze od stolicy pojawił się dziwaczny zaprzęg. Na trzech kucykach strojnych w królewskie barwy Amirandy przygalopowało sześciu karłów, którzy padli na twarz przed Rolandem.
– Witaj, królewiczu przezacny – zaczął pierwszy o gburowatej twarzy. – Z rozkazu Najjaśniejszej Królowej Diany witamy cię my, jej dworscy błazenkowie.
– Tego nie było w protokole – powiedział marszcząc brwi Renz. Ale Roland bynajmniej go nie słuchał.
– Królowa was przysyła, sama Królowa? – zawołał wybiegając im naprzeciw.
– Tak, nadziejo przyszłych dynastii – zawołał karzeł. – Jutro oczekuje cię cały dwór i społeczeństwo stolicy. Bądź pozdrowiony… Mam też – dodał zniżając głos – informację poufną.
– No? – Roland opuścił głowę ku ustom gnoma.
– Królowa nie może doczekać się spotkania. Goreje cała, marząc o zobaczeniu Waszej Miłości.
– Nie może być! Ozłocę cię, mój mały.
– Poleciła mi też dodać, że wybiera się na nocne kontemplacje do eremu Wiecznej Pamięci. Sama… To nawet niedaleko stąd. Trzy mile górami.
– Trzy mile? – Oczy Księcia rozbłysły. – Zaprowadziłbyś mnie?
– Ale nikt nie mógłby się o tym dowiedzieć…
Guido dopilnował wszystkiego, konie napojono, a namioty rozbito kręgiem wokół książęcego. Renz zadowolony z siebie łyknął z bukłaka na wzmocnienie i ruszył do swego pana. Z szacunkiem podrapał w namiot. Odpowiedzi nie było. Ogromny ochroniarz siedział pod progiem i bardzo zdziwił się, gdy Renz, wskoczywszy do środka, stwierdził brak Księcia.
Tymczasem od strony drogi podniosły się śpiewy. To od stolicy nadciągała procesja zakapturzonych pokutników. Koniuszy rozejrzał się niespokojnie. Nie podobali mu się ci mnisi. Nie podobali mu się i zgromadzeni wokół ogniska Cyganie, a gdy z tyłu parowu dojrzał zbliżających się zbrojnych, zrozumiał, że wpadł w zasadzkę.
– Alarm! – wykrzyknął i uniósł do ust srebrny róg… Bzyknęły strzały. Trzy z nich ugodziły ochroniarza. Żołnierze z eskorty wybiegli z namiotów, giermkowie szukali swego rynsztunku, rękodajni lamentowali. Tymczasem na obozowisko zwaliła się hurma ludzi ponurych, zaciekłych, brudnych. Cyganie dobyli noży, mnisi ujawnili skrywane pod habitami sztylety. Teraz czynili z nich użytek.
Jak Guidowi udało się obalić dwóch fałszywych mnichów, dosiąść konia, kopniakiem strącić karła, który wżarł mu się w łydkę zębami – pozostawiam fantazji malarzy batalistów. Nie minęły dwie minuty, a Renz konno, w towarzystwie dwóch ocalałych z pogromu gwardzistów, przerąbał się ku rzece. Przesadził ognisko i skoczył w wodę. Byle przeprawić się na drugi brzeg. Pod czaszką przelatywały mu różne myśli. Co z Księciem? Ogromny Cygan, który też był w wodzie, usiłował chwycić konia za uzdę. Guido ciął go okropnie i spiął rumaka. Zaświstały strzały. Jęki z tyłu dowodziły, że dwaj towarzysze zdrowo oberwali, jego samego ledwie muśnięto w ramię. Prąd był bystry, ale rumak wciąż posuwał się do przodu. Zbawczy brzeg przybliżał się z każdą chwilą. Głos pogoni jakby cichł. Naraz koń parsknął i zarżał rozpaczliwie. Jego kopyta straciły grunt. Wierzchowca i jeźdźca uniósł raptowny prąd. I przybierając na sile począł przybliżać ich ku Wielkiemu Czerwonemu Wodospadowi Kanionu Kamienicy.
Dowódca karłów wstrzymał pogoń. Na tle ostatnich refleksów słonecznych desperacka walka konia i człowieka z żywiołem widoczna była jak na dłoni. Cała nadzieja Renza skupiła się na kępie krzaków wystających ponad wodę.
– Złapie, maładiec! – ocenił jeden z najemnych Kozaków.
– Nie złapie! – skontrował szczupły zbir o fryzjerskiej urodzie Włocha.
– Módlcie się, psiawiary, żeby nie złapał! – warknął komenderujący karzeł.
Jakoż złapał. Nadludzkim wysiłkiem wpił ręce w łozinowe gałązki, potem puścił strzemiona. Koń z żałosnym kwikiem okręcił się wokół swej osi i zniknął w gardzieli wodospadu.
– Strzelać, psubraty! – ryknął kurdupel.
Odległość jednak była zbyt znaczna. Renz wolno podciągał się, podciągał, już noga znalazła niepewne oparcie na skale, już druga ręka poczęła sięgać ku korzeniom karłowatego drzewa…
– Koniec – westchnął naraz fryzjerczyk.
I rzeczywiście, korzenie łozy nie wytrzymały, krzak wraz z Guidem runął w odmęt rzeki, a głos, jeśli nawet koniuszy zdołał coś wykrzyknąć, zagłuszył łomot pięćdziesięciometrowej kaskady.
Powitanie przeszło wszelkie oczekiwanie. Od Złotej Bramy orszak kroczył wśród girland, łuków triumfalnych i wiwatów tłumu. Heroldowie dęli w trąby, pacholęta sypały kwiaty i specjalnie bite na tę okazję talary. Niektórym wprawdzie świta wydawała się dość dziwna, markiz Wielki Koniuszy z okiem zasłoniętym czarną opaską przypominał raczej pirata, a książęcy giermkowie mieli wygląd zgoła nieokrzesany, ale w końcu przecież byli to cudzoziemcy.
Sam Roland, choć niewątpliwie przystojny, wywarł na członkach Wielkiej Tajnej Rady dziwne wrażenie. Dość urodziwy, postawny, przywodził jednak na myśl bardziej makaroniarskiego alfonsa niż księcia krwi, ale z grubsza i ze stroju przypominał swą podobiznę. Jedyny, który go znał osobiście, legat Antoni, zmarł poprzedniego wieczora na dziwną, ostrą kolkę żołądkową, wkrótce po podwieczorku zjedzonym w komnatach Królewny.