Kadi kiwnął głową.
– Po co panu to wszystko? Po co to zbójectwo człowiekowi, który jest bogaty i cieszy się nieposzlakowaną opinią?
Kadi oparł głowę na rękach.
– Co ty wiesz o polityce, synku! – rzekł po chwili. – Czy ty myślisz, że ja to dla siebie? Jak wiesz, nie ma u nas podatków.
– Są dobrowolne datki na chwałę Allacha.
– Ale czymże to jest wobec galopującej inflacji. Prowadzimy wojny, odprowadzamy daniny dla Najjaśniejszego Regenta, który – choć niewierny – jest naszym suwerenem, wysyłamy dziesięcinę do Mekki. A szkolnictwo, służba zdrowia, transport wielbłądami publicznymi? Nie było innej metody na deficyt budżetowy.
– Ależ przecież to rozbój na równej drodze!
– Niezupełnie, staramy się grabić jedynie bogatych w interesie biednych.
– Grabież, grabieżą. A morderstwa, a terror?
– Zawsze istnieją koszty inscenizacji, przecież chodzi o to, aby rozbój uprawdopodobnić. Ale zapewniam cię, ci rozbójnicy, choć w życiu często grzeszni, idą wprost do raju, jakby pochłonęła ich dżihad. Ty też tam podążysz.
– Mam inny pogląd na tę sprawę – przerwał Jusuff. – Relacje o moich odkryciach, łącznie z tym, że wlot do jaskini znajduje się na tyłach waszej rezydencji, zostały przepisane w paru egzemplarzach i zabezpieczone w kilku miejscach. Jeśli nie wrócę, trafią zarówno do Jego Wysokości Beja Pięciorzecza, jak do Federalnego Oficjum Inwigilacyjnego w Regentsburgu oraz do Wielkiej Świątyni w Mekce. Będziesz skończony.
Herszt zgrzytnął zębami w bezsilnej wściekłości, z czego skorzystał niezwłocznie „Ale Chłop", przypalając od iskry papierosa (dzięki przemytnikom, z dziury czasowej rozpowszechniły się one w Amirandzie na pięćset lat przed Kolumbem).
– Co proponujesz w tej sytuacji? – rzucił głucho zdekonspirowany.
– Spółę – odparł lakonicznie Jusuff. – Przecież ty też nie robisz tego charytatywnie. Ja również chcę czynem wspierać gospodarkę Pięciorzecza.
W oczach kadiego zapaliło się uznanie. Może dostrzegł w młodym człowieku swego następcę, kogoś, kto dalej poniesie sztandar dobrego administratora i sędziego.
– Jedno pytanie: czy sam skojarzyłeś te wszystkie fakty?
– Szczerze powiedziawszy, całość wydedukowała moja żona Dżamilla, ona powiedziała mi, jak się zabezpieczyć, jak z tobą rozmawiać i czego zażądać. Kazała cię również pozdrowić, mój panie, i zapewnić, że kierowała nią nie wiedza, bo takowej nie posiada, tylko kobieca
intuicja. No to co, jest spóła?
Podali sobie ręce. I kiedy lektyka z Jusuffem odjechała, a kadi pomyślał o zatrutym sztylecie, którego nie użył, o siłach i środkach, którymi mógłby się bronić nawet przed oskarżeniami, przed bejem i Regentem, z jego ust padło tylko: „Ale Baba"!
Niemy Murzyn karzeł nie miał pojęcia, kogo tyczy się ten zwrot – samego herszta, chytrego Jusuffa, czy nie znanej mu osobiście Dżamilli?
Kapciuszek
Sala była obszerna, ostrołukowe okna wpuszczały potoki letniego słońca, które oświetlały nie tylko komnatę i królujący pośrodku stół – rozległy, rzeźbiony, monarszy – ale przede wszystkim wyniosłą postać Regenta, ze szczególnym uwzględnieniem najjaśniejszego palca, który wskazywał dokładnie sam środek stołu. – Co to jest, do kroćset?! Co to jest?!
Chuderlawy, ogłupiały mężczyzna w zmiętoszonej kamizelce i niechlujnej peruce z harcapikiem uniósł zaczerwienione oczy, ale nie rzekł nic.
– No, przecież pytam – powtórzył Reiner tonem, w którym zachęta łączyła się z groźbą, niczym płaszcz gronostajowy z purpurową podszewką.
– Mniemam, że but – rzekł zastrachany mężczyzna. – Na oko męska czterdziestka dwójka.
– But? Raczej kajak, moje nieszczęście i hańba! A pan jesteś tego nieszczęścia głównym sprawcą!
– Ja? – Chudzielec zadygotał.
– Chyba wyrażam się jasno, precyzyjnie, po naszemu!
Język amirandzki, acz na wskroś indoeuropejski, nie obfituje w rzeczowniki. Owszem, zachwyca bogactwem przymiotników – istnieje na przykład osiemnaście synonimów terminu „wiernopoddańczy" – natomiast w wypadku nazywania rzeczy po imieniu zachowuje godną podziwu powściągliwość. Tak więc słowo „mąż" oznacza nie tylko mężczyznę, małżonka, wojownika, ale również (któż z nielingwistów by przypuścił) czterokołową machinę oblężniczą, rodzaj gąsiora na białe wino, popularny gatunek pelikana, tłuczek do moździerza plus sto czterdzieści pięć innych rzeczy.
Analogicznie Amirandczyk nie rozróżnia pojęć: „legenda", „kronika", „podanie historyczne", określając to wszystko jednym słowem: „baśń".
Nic więc dziwnego, że historię pisują tam baśniopisarze. Przeważnie krajowi, chociaż co pewien czas poprzez dziurę czasową ściąga się autorów zagranicznych, importuje bez względu na koszty, albowiem wówczas można tworzyć historię na zasadzie antycypacji. Działając dziś, można wiedzieć, co przyniesie jutro.
Sęk w tym, że bywają baśniopisarze-pedanci. To znaczy, znając przyszłość twierdzą, że mimo jej poznania nie da się już nic zmienić, co sprawia, że bohaterowie dziejów stają się jedynie marionetkami fatalistycznego losu.
Jak ma czuć się władca, który wie, że cokolwiek by zrobił, zostanie następnego dnia zaszlachtowany przez swych ulubionych gwardzistów? Może najwyżej w łeb sobie palnąć lub salwować się ucieczką, podstawiając na swoje miejsce sobowtóra, aby zgadzała się dyktowana historyczną koniecznością rotacja na najwyższym szczeblu, a fizyczny osobnik – tu Regent (od tego momentu prywatny obywatel) – pozostał cały i zdrów…
Nawiasem mówiąc, baśniopisarze przeważnie bronią się przed szczególną konkretyzacją dziejów. Nie chcąc narażać się na gniew suwerenów, przepowiadają przyszłość enigmatycznie, mimo, że znają ją doskonale (choćby otrzymując via dziury czasowe i państwa ościenne dokładne relacje z lat późniejszych).
Są też jednostki, których przepowiednie brzmią, niestety, jednoznacznie.
Tak było w przypadku anonimowego baśniarza i dynamicznego Regenta Reinera.
Otóż czytając pewną pracę pochodzącą z konfiskaty druków przemyconych (która później weszła w skład kanonu braci Grimm), Reiner natrafił na epizod dotyczący epoki, a głównie jego osobiście. I gniew straszny nim targnął.
– Gdzie mieszka ów baśniopisarz? – zapytał Naczelnego Inwigilatora, tupiąc nogami w posadzkę z drzewa sandałowego.
– Nasz resort ustalił, że w Dolnej Bawarii… zresztą można to poznać po rodzaju żartów – rzekł oberpolicjant.
– W jakiej epoce?
– W pierwszej połowie XVIII wieku.
Regent spojrzał na relatywny kalendarz. W Amirandzie upływał akurat 1410 rok nowej ery, choć w bardziej zapóźnionych prowincjach trwało jeszcze o wiele głębsze średniowiecze.
– Możemy go stamtąd wydobyć?
Inwigilator zastanowił się.
– Najbliższa czasem jest prowincja Messuria. Podążając stamtąd starym szlakiem przemytników, można via Kapadocję i Transylwanię dostać się w historyczne pobliże, a za Wiedniem złapać dyliżans i w trzy niedziele dotrzeć do Ratyzbony, a stamtąd krok jeno.
– Dostarczcie mi go duchem, żywego i zdrowego, zanim mnie szlag trafi!
No i dostarczono. Porwano z własnego ukwieconego ogródka i narzuciwszy na łeb worek, uwięziono w mroczne czasy amirandzkiego średniowiecza. Droga była ciężka, w Bohemii pomylono szlak i dopiero widok obozowisk rzymskich uświadomił im, że nie tędy droga. Świat najeżony jest dziurami czasowymi jak ser szwajcarski, tyle że prześlizgnąć się przez nie umieją jedynie nieliczni, a i siły wyższe czuwają, aby nikt nie wpadł na ryzykowny pomysł zgładzenia własnego ojca w jego dzieciństwie.