Nie docenił Kopciuszka. Dziewczyna stanowiąca pionek w rozgałęzionym spisku, w którym uczestniczył i brat Reinera, i paru ministrów, i pseudowróżka, wykolegowała wszystkich.
Skutecznie grając rolę kretynki-wieśniaczki, uśpiła czujność stron. Najpierw swym ludowym pochodzeniem skokietowała masy, aby w odpowiednim momencie mocniej ująć je za mordę. Później wyeliminowała dworaków. Brat Regenta otrzymał odległą placówkę w Alergii, ale tam nie dopłynął (przypadkowo okręt był dziurawy), Dobra Wróżka poszła na emigrację (dla dwóch niepospolitych kobiet Amiranda była za mała), na koniec Regent umarł na własną prośbę czy też ze względu na stan zdrowia, najadłszy się przez pomyłkę arszeniku.
A potem rozpoczęły się samodzielne rządy Rozamundy I, która nieoczekiwanie dorównała sławą najwybitniejszym królom owych czasów. Wrodzony spryt chłopski łączyła bowiem umiejętnie z nabytą bezkompromisowością. Kochała się w zbytku, sztukach pięknych i filozofach, budowała uniwersytety i szpitale. W czasie długotrwałego panowania otruła wprawdzie około tysiąca osób, wszystkich jednak dla dobra państwa. Z biegiem czasu nabrała naprawdę królewskiego wyglądu, tak że biografowie słusznie nazwali ją skrzyżowaniem Junony z Minerwą na bazie Wenery.
Co się tyczy baśniopisarza, nie opuścił on już lochów zamkowych, choć do końca życia traktowany był, jak przystało na internowanego intelektualistę, w rękawiczkach. Nie mógł jedynie pisać. Dlaczego? Rozamunda, z którą spotkał się parokrotnie w cztery oczy, wyjaśniła powód nieobejmowania go amnestią i przydziałem papieru:
– Wy, literaci, jesteście zawsze perfekcjonistami. Zawsze, jeśli wam się pozwoli, poprawiacie dzieła. A tymczasem stara wersja historii Kopciuszka jest tak dobra, że nie widzimy powodu cokolwiek w niej zmieniać.
Światło i Wdzięk
Księżyc srebrzy dachy ponad zaułkiem. Cienie cyprysów układają się niczym zastęp poległych olbrzymów, galeryjka balkonu wynurza się z mroku, faluje firanka. Młode, energiczne ręce chwytają występy muru, stopy znajdują oparcie na niemal gładkiej ścianie. Gdzieś wyje pies. Hałas w uliczce czy tylko łomot serca…? Już, już poręcz, ostatni wysiłek. Z wnętrza komnaty westchnienie, a może tylko przeciągnięcie. Szept przybysza:
– Roma, Roma… Jesteś tam?
– Jestem i czekam, Juliuszu.
Trawa między kamieniami płacze rosą, jakby doskonale znała zakończenie…
Od niepamiętnych czasów wstrząsała Amirandą zadawniona waśń rodowa. Dokuczliwa jak drzazga i jątrząca jak propaganda ościennej Erbanii. Nikt nie pamięta, jak się zaczęło. Czy w czasie wędrówek ludów w V stuleciu Mon kolaborował z najeźdźcami, a Cap nie, czy też w trakcie krótkotrwałej fali zoroastryzmu jedna familia postawiła na Ormuzda, a druga na Arymana – dziś trudno ustalić. W każdym razie epoki mijały, dynastie wstępowały i spadały z tronu, a konflikt trwał.
Od kilkuset lat zwaśnione rodziny wyrzynały się nawzajem, polując na się: a to z naganką, a to na zasiadkę, a to z psami, a to za pomocą zasadzek. Jeśli Monowie stawiali na postęp, Capowie opowiadali się za ancien regimem, kiedy pierwsi przechodzili do obozu reform, drudzy lądowali na żołdzie ościennych mocarstw.
Owszem, bywały w waśni przerwy: kiedy wśród żywych zostawały tylko kobiety z dziećmi przy piersi. Trzeba było wtedy czekać, aby wyrosło nowe pokolenie i konflikt mógł wybuchnąć ze zdwojoną siłą.
Szczególna kośba zdarzyła się na początku panowania regenta Remigiusza; ojcowie rodów mieli wówczas po pięciu synów w wieku do vendetty sposobnym, co pozwoliło przez ponad rok nie próżnować grabarzom, poetom, żurnalistom, a także potępiającym zasady odwetu kaznodziejom.
Atoli, kiedy dokonano już ostatniego pochówku (patriarchowie familii zatłukli się kosturami podczas przypadkowego spotkania w dniu św. Zyty podczas sumy), na placu boju, obok szerokiego zastępu wdów, pozostało jedynie dwoje nieletnich potomków: Roma Cap i Juliusz Mon.
Nie muszę udowadniać, jakie straty z powodu późniejszego wieloletniego przestoju poniósł przemysł pamiątkarski, hotelarstwo (w dobrych czasach turyści ściągali gromadnie, aby śledzić krwawe zmagania), poszli z torbami rusznikarze i płatnerze, spadły ceny na pergaminy z serii kryminalnych, słowem, nastały lata chude jak ser (po angielsku sir). Siedem chudych lat!
W onym czasie najchudszym z sirów był Leonard, starszy donosiciel, pierwsze ucho Regenta. Leonard był tak chudy, że potrafił się wkręcić wszędzie i pozostawać nie dostrzeżony aż do chwili, gdy zabrał głos. Ale przeważnie nie zabierał.
W pewne majowe popołudnie poprosił o posłuchanie u władcy w sprawie pilnej i nie cierpiącej zwłoki. Spotkali się w altanie mauretańskiej. Leonard ukląkł, trochę z uszanowania, a trochę dlatego, że o dwie głowy przewyższał monarchę, i czas jakiś szeptał zawzięcie.
– No, to koniec – przerwał w którymś momencie Remigiusz.
– Niewątpliwie koniec – zgodził się Leonard.
– Ale czy może być?
– Może być.
– I co teraz?
– Nie wiem.
Myślenie nie należało do najmocniejszych stron Regenta. Ale i on doskonale rozumiał powagę sytuacji. Małżeństwo dwojga młodych, pochodzących z wrogich dotąd rodzin, mogło prowadzić do destabilizacji Amirandy. Groziło chaosem i anarchią. Kryzys turystyki można by jeszcze przeboleć, ale czym załatać deficyt u królewskich bookmacherów? Dotąd zakłady, kto kogo i w jakim stosunku, stanowiły cenną pozycję w budżecie. Yendettolizator ściągał z rynku nawis inflacyjny, a nadto budował obiekty sportowe, jak to gimnazjony, hippodromy, termy i więzienia.
Poza tym absorbował umysły – ludzie zajęci waśniami Monów i Capów nie wtrącali się do polityki, zostawiając rzecz fachowcom, natomiast Heroldia Naczelna zawsze na uzasadnienie nieurodzaju, pomoru drobiu, zarazy czy zawalenia akweduktu miała gotowe wytłumaczenie i winowajcę – waśń!
A teraz banalnie przy ołtarzu, w kurzawce z dmuchanego ryżu miało się to wszystko skończyć?
– Czy ta para szczeniaków nie orientuje się, jak ich nie przemyślany
krok komplikuje nam wszystkim życie?! – wybuchnął Remigiusz.
– Są zakochani i głusi na resztę świata.
– A może ojciec Laurenty mógłby przemówić im do rozumu?
– Ojciec Laurenty nie przekonałby nawet własnej córki, gdyby miał. W czasie jego kazań nawet pobożne obrazy zwykły ziewać.
– A matki wdowy?
– Udają, że nic nie wiedzą, ale w skrytości sprzyjają młodym!
Zrozpaczony „monarcha zastępczy" począł w namyśle trzeć czoło i przetarłby je niechybnie na wylot, ale nagle oświeciła go nowa myśl.
– A gdyby jakiś gładysz, specjalista od podrywania, uwiódł Romę?
– Nie taka ona głupia. Zresztą, swoje już w życiu przeszła, a teraz jest naprawdę zakochana.
– Swoje przeszła? Przecież ona ma dopiero czternaście lat.
Donosiciel zaśmiał się cichutko:
– Wasza córka ma trzynaście i gdybym się nie krępował z powtarzaniem…
– Słucham?
– W koszarach gwardii mówią o niej „głębokie gardło".
– Wiem, przepięknie śpiewa…
Również próba uwiedzenia Juliusza spaliła na panewce. Poza Romą młody człowiek kochał jedynie matkę (ale też bez przesady). Leonard z upoważnienia władcy dwoił się i troił. Raz uśpił dziewczynę. Sądził, że na ten widok jej ukochany popełni samobójstwo. Daremnie -Juliusz studiował medycynę i błyskawicznie ocucił wybrankę zastrzykiem z kofeiny. Jedynym efektem było przyśpieszenie daty ślubu.
W kręgach dworu powiało grozą. Poważnie zaczęto rozważać, czy nie dokonać na Juliuszu skrytobójstwa, ale Roma nie miała krewnego, który nadawałby się na partnera do spisku. Nie pozostawało więc nic innego, jak przyjąć plan wykoncypowany przez Leonarda…