Выбрать главу
* * *

Księżyc srebrzy dachy poza zaułkiem. Smukłe cyprysy, niczym zamarły pochód pątników, zastygły w oczekiwaniu. Po prawie gładkim murze wspina się kochanek… Dziś ma dość wysoko – na skutek złej konserwacji poprzedniego dnia urwał się balkonik i komisja miejskiego konserwatora zabytków zamurowała okienko. Najbliższy czynny otwór jest dopiero na trzecim piętrze. Ale czego nie czyni się z miłości. Eros pożycza skrzydeł. Na wpół gładki mur wydaje się prawie Jakubową drabiną do nieba. Wychylona dziewczyna gestami białych rączek i falującego biustu dopinguje ukochanego.

– Szybciej, ach szybciej – zdają się wołać otwarte, ale nieme ze względu na konspirację usta. – Wszak za bramą czeka twój wierny koń Piorun, a w cmentarnej kaplicy ojciec Laurenty prasuje stułę… Ach, najdroższy!!!

– Idę, idę… Dla ciebie gotów jestem pokonać północną grań Jungfrau – zdają się śpiewać oczy alpinisty.

Nieoczekiwanie pohukuje puchacz! O, chwilo zguby! Ręce wspinającego się tracą przysłowiowy grunt pod nogami. Jeszcze Mon usiłuje chwycić krawędź balkonu, ale obluzowany kamień wymyka mu się spod palców. Krzyk, a właściwie dwa bolesne krzyki splatają się w tragicznym forte w wąskim kanionie zaułka. Po odbiciu się od rynny ciało mężczyzny wykonuje półtorej śruby Auerbacha i pada na ziemię, aby tam zastygnąć.

– O, miły mój! – rozdzierająco brzmi z góry sopran niewieści – lecę do ciebie i nic nas nie rozłączy…

Gdyby Roma miała skrzydełka jak gąska, to może by wylądowała miękko, ale skrzydełek brak, a nawet trzy spódnice nie zastąpią spadochronu. Jak worek szmat pada obok ukochanego, w bolesnym skurczu przetacza się i zastyga na jego łonie…

Gdzieś nietaktownie ozwały się oklaski, ale zdusiły je pełne oburzenia syki. Audytorium dramatycznego finału miłości, rozlokowane w zaroślach, piwnicach i dachach, wycofuje się w milczeniu, unosząc w sercach dojmujący żal za tak młodo zmarłymi kochankami.

– A mówiłam ci, że się zabiją, tak jak było w folderze – mówi gruba, krzykliwie ubrana Amerykanka do swego wysuszonego męża.

– Ciekawe, czy ich odratują? – wtrąca się do rozmowy Japończyk. – Bo miesiąc temu odratowali…

– Jeśli nawet odratują, to i tak nie wiadomo, czy uda im się połączyć, przecież waśń rodzinna… – komentuje turysta z Niemiec.

Wycofujący się tłum przepuszcza pędzącą co koń wyskoczy kolasę pierwszej pomocy reanimacyjnej. Nikt nie zauważa chudego jak żuraw mężczyzny o gackowatych uszach, który przeciska się pod murem; z ukontentowaniem zaciera ręce.

– Znowu się udało – melduje pół godziny później Remigiuszowi.

– Jak grali? – dopytuje się monarcha.

– Średnio, ale z poświęceniem.

– Rezultat?

– Uraz obojczyka u mężczyzny… z kobietą gorzej, prawdopodobnie pęknięcie wątroby. Ale za miesiąc będzie wszystko jak należy. Chętnych do tej roli nie brakuje.

Nie trzeba chyba dodawać, że rozmowa dotyczy kaskaderów. Prawdziwi Roma i Juliusz po otrzymaniu obfitego stypendium zostali wywiezieni daleko za granice, z prośbą, by nie wracali do Amirandy. Zresztą, jest to raczej nie do wykonania. W warunkach emigracji ich związek po szeregu efektownych bójek rozpadł się. Juliusz okazał się bowiem zakamuflowanym transwestytą, a Roma – małą drobnomieszczańską histeryczką. W kłótniach wypominano sobie wszystkich poległych przodków oraz profesje mamuś, czego Julek nie zdzierżył. Obecnie Mon przebywa prawdopodobnie w Południowej Rurytanii, a Capówna w Etanii.

Natomiast w historycznym zaułku co miesiąc odbywa się w różnych wariantach misterium miłości i romantyzmu, a wielu „konspiracyjnych widzów" śledzi je ze stałą nadzieją, iż może tym razem młodym się uda.

W protokołach Leonarda impreza, rozgrywająca się zawsze podczas pełni księżyca, nosi kryptonim Światło i wdzięk.

Szklany Dołek

Działo się to w czasach, kiedy całej bajeczności alternatywnego świata nic nie zagrażało ze strony światopoglądu laickiego. Zanim jeszcze materializm nie przetrzebił tysięcznych rzesz krasnali, nie zatruł leśnych źródeł, z których tak lubiły korzystać najady i driady. Zanim tablice „Zakaz kąpieli" nie pozbawiły środków do życia rozlicznych topielic i centaurów, a jednorożców, gryfów i harpii nie wyłapano do ogrodów zoologicznych.

Czyż ktoś potrafiłby oddać cały urok ówczesnej Amirandy, owych zamków, piękniejszych niż fantasmagorie Ludwika Bawarskiego, zamieszkiwanych przez duchy i wampiry; kopalnianych sztolni, zaludnianych przez gnomy i olbrzymy; rozstajów przycmentarnych, gdzie umarli zwykli schodzić się na plotki z żywymi; jaskiń, przed którymi wygrzewały się leniwie ostatnie dobroduszne jaszczury, nieświadome, że ich jurność skończyła się wraz z jurą.

Panowanie Remigiusza można by nazwać szczęśliwym. Jego doradca Leonard podsuwał mu w każdej sytuacji dowcipne rozwiązania, które pozwalały robić ludziom wodę z mózgu, a w przypadku kłopotów – zwalać winę na kogoś innego.

W jednej sprawie jednak tandem rządzący był absolutnie bezradny: królewna! Jedynaczka!

Remigiusz nie potrafił zliczyć nocy przesiedzianych bezsennie z powodu Rosanny. Z wypitych na przemian z neospazminami kaw można by stworzyć dwa równej wielkości jeziora. I wszystko na marne.

Rosanna piękna nie była. Ale uroda, kiedy jest się dziedziczką równie wspaniałej krainy jak Amiranda (a była to monarchia niemała, zważywszy, że już w średniowieczu potrafiła zadłużyć się na pięć bilionów kop groszy rurytańskich), naprawdę nie stanowi problemu. Zresztą najgłupszy nawet malarz potrafi przy odrobinie tempery i wyobraźni wyprostować i skrócić najjaśniejszy (bo błyszczący) nosek, usunąć zbieżnego zeza, wyrównać łopatki, podciągnąć biust, by wyglądał jak jabłuszka jej kuzynki Królewny Disney-Śnieżki… A co się tyczy nóg… Cóż, królewny portretuje się zazwyczaj w długich sukniach bądź kadruje w planie amerykańskim.

Problem polegał na czymś zgoła innym.

Rosanna lubiła się puszczać. I to od dziecka.

Zaczęło się niewinnie, od zabaw w doktora z korpusem paziów. Potem jednak grono poszerzyło się o giermków, rękodajnych, szwajcarów, odźwiernych, kucharzy, koniuszych, gwardzistów, pretorianów, charge d'affaires krajów ościennych, delegatów udających reprezentacje społeczeństwa, przekupniów, turystów, mnichów z zakonu luizytów, kocmołuchów podkuchennych, artystów z trup dworskich (z wyjątkiem baletu), heroldów, listonoszy, ogrodników, przypadkowych złodziei – słowem wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób zawitali do zamku, przy czym pomysłowość królewny pod tym względem bywała niewiarygodna. Potrafiła zawsze zmylić pilnujące ją dzień i noc dworki, a że wygimnastykowana była i drobna, nie stanowiły dla niej przeszkody kraty, czy palisady. Gzyms, rura kanalizacyjna, dziura stwarzały zawsze sposobną trasę. Potrafiła umknąć z komnat w koszu na bieliznę, w pojemniku śmieciarzy, w torbie listonosza czy pod sutanną osoby duchownej. Przedzierała się przez zapory moralności w charakteryzacji, w zbroi, jako rzeźba, mumia z muzeum osobliwości, oswojony niedźwiedź.

W najgorszym wypadku, kiedy wzmocniono straże do granic obłędu, wykorzystywała dziurę po sęku czy otwór w odszpuntowanej beczce, w której się zamknęła. Poza tym, jako osoba wesoła i hojna w rozkoszach, miała niezliczoną liczbę wdzięcznych przyjaciół, zawsze gotowych do udzielania pierwszej pomocy.

Jeden tylko zausznik regencki Leonard pozostawał nieczuły na jej wdzięki, ale sama natura skierowała jego zainteresowania w zupełnie innym kierunku, co sprawiło, że wolny czas najchętniej spędzał, śledząc z wypiekami na chudych, pergaminowych policzkach próby baletu i pantomimy.