W wieku szesnastu lat Rosanna miała już tak zaszarganą opinię, że mimo wspaniałego wiana i widoku na tron nikt nie kwapił się do żeniaczki.
Dwór Rurytański zbył emisariusza wykrętem dyplomatycznym, władca Transylwanii na wszelki wypadek wstąpił do klasztoru, a królowa brytyjska miała oświadczyć, że za taką pannę nigdy w życiu syna nie wyda, choćby była to jedyna kobieta na świecie.
Mimo obniżenia wymagań emisariusze Remigiusza rychło zrezygnowali z mocarstw i poczęli objeżdżać księstwa dzielnicowe, antyszambrować po rozmaitych alternatywnych Lichtensteinach i Monakach, potem penetrować środowiska diuków, markizów, hrabiów, a nawet baronetów. Reflektantów nadal nie uświadczyłbyś… To znaczy, może byliby, ale jaki arystokrata, choćby nawet i miał chrapkę na Amirandę, zgodziłby się ostać pośmiewiskiem świata? A honor w onej epoce stał wyżej niż wszelkie doczesne profity.
– Noblesse oblige! – jak mawiała do swego szpica Noblessa królewna Rosanna w rzadkich chwilach samotności.
Można było tylko współczuć Heroldii Centralnej, która dokonywała karkołomnych interpretacji, dementując opinie na temat księżniczki, na zmianę kokietując bądź poszturchując korespondentów zagranicznych, którzy i tak swe korespondencje z Amirandy rozpoczynali: Jak dowiadujemy się ze źródeł niezależnych… Ten i ów narażał się na chłostę albo karne wywalenie za granicę, ale reputacja Rosanny bynajmniej na tym nie zyskiwała. Przeciwnie, wyolbrzymiano jej sukcesy, posuwając się do złośliwych porównań prowadzenia się królewny i sytuacji gospodarczo-społecznej trapezoidalnego królestwa.
A że zawsze musi być jakieś wyjście, pewnego dnia na pokojach monarszych zjawił się Leonard w towarzystwie architekta, Włocha o zabójczym wąsie i osobliwie krótkich nogach. Ten co rychlej wyciągnął zwój kalek technicznych i pokrótce scharakteryzował swój plan. Inwestycja miała nosić nazwę „Szklana Góra".
Remigiusz zachwycił się pomysłem, tym bardziej że Leonard sugerował, iż po kilku latach kwarantanny reputacja królewny się poprawi, miejsce urągliwej ciekawości zajmie współczucie dla uwięzionej, a może i sama Rosanna zmieni się, jeżeli nawet nie w dziewicę, to w dobry materiał na żonę.
– Akceptuję! – zawołał Regent. Ale kiedy architekt opuścił pokoje, zwrócił się do zausznika: – Czy musimy budować Szklaną Górę licencyjną, wydawać cenne dewizy, zamiast zrobić to własnymi siłami, opierając się na krajowej dokumentacji i tubylczej myśli technicznej?
– Jak zwykle ma Najjaśniejszy Pan genialną słuszność!
Budowa miała mieć cztery fazy:
1) umieszczenie królewny w epicentrum odosobnienia,
2) konstrukcja obiektu,
3) rekonesans władcy,
4) oficjalne otwarcie.
Inwestycję umieszczono w rejonie dzikim i niedostępnym. Już sama natura miała odstraszać śmiałków. Tylko najwytrwalszym dane było zmierzyć się ze szklarskim arcydziełem.
Na rekonesans Remigiusz i Leonard obrali widną noc czerwcową. Według odręcznej mapki, sporządzonej w jednym egzemplarzu, ruszyli samowtór na teren zakończonej inwestycji. W tyle pozostawili gwardzistów, a nawet ochronę osobistą. Szli przez gęste oczerety, ostrokrzewy i gaje kaktusowe, aż wreszcie dotarli w pobliże. Tu zausznik wykazywać zaczął pewien niczym nie uzasadniony niepokój.
– Nigdzie nie widzę góry, cholera, nigdzie nie widzę… Może zrobili
ją niższą niż w planach.
– Głupiś, po prostu doskonale ją zamaskowali – roześmiał się Regent.
– Ja tylko tak… – zaczął Leonard, ale urwał i zastrzygł uchem. Gdzieś bowiem wśród zarośli, parowów i głazów zabrzmiał śpiew:
…Gdzie ci mężczyźni…?
– Córuś moja, córuś! – Ucieszył się monarcha, postąpił w przód, a potem krzyknął.
Nogi jego bowiem straciły oparcie, ręce próżno usiłowały schwycić się kolczastej opuncji. Doradca pragnął pospieszyć mu z pomocą, ale ledwie zrobił krok, sam wpadł w poślizg. Krzywizna, zrazu nieznaczna, szybko nabierała spadku niczym olbrzymi tor bobslejowy, przechodząc wkrótce w olbrzymi, powlekany szkłem lej. Tocząc się, aż szły iskry od brylantowych guzów monarszego przyodziewku, osuwali się w głąb.
– Co to jest, co się dzieje? – skamlał Regent.
– Zdaje się, że ci kretyni odczytali plan do góry nogami i zamiast szklanej góry wykonali szklany dołek.
– O, skurczygnaty – jęknął rozdzierająco Remigiusz.
Nie dotarł do samego dna. Monarsze serce nie wytrzymało własnego upadku. Leonard miał mniej szczęścia. Przez następny tydzień stał się igraszką w bezlitosnych rękach królewny.
A potem umarł z miłości, jak:
– Ekipa wykończeniowa.
– Inżynier glazurnik.
– Pasterz, który zaplątał się w pobliże.
– Pustelnik.
– Trójka koniokradów z czwórką koni.
– Poszukiwana banda przemytników piwa z kaktusów.
– Ekipa poszukiwaczy z Regentsburga.
– Ekipa poszukiwaczy ekipy.
– Wycieczka szkolna z Gimnazjum Męskiego nr 5 im. Św. Limeryka.
– Oddział armii zaprzyjaźnionej wracający z gościnnych manewrów.
Zresztą wyliczenie wszystkich, którzy w ciągu tysiąclecia wpadli w dołek kobiety-modliszki, przekraczałoby rozmiar książki telefonicznej miasta Chicago.
Nie wrócili również ci, których kolejne administracje wytypowały do zlikwidowania Rosanny. Przedsiębiorcza królewna sprawiła bowiem zawód wszystkim, którzy liczyli, że kiedyś umrze ze starości… W odpowiednim bowiem momencie urodziła córkę, która przejęła z czasem wszystkie jej funkcje. Potem w sztafecie pokoleń zmieniła ją wnuczka.
Najlepsi agenci w diamentowych rakach opuszczali się na dno leja. I nigdy nie wracali.
Wreszcie w czasach nowożytnych zasieki z drutu kolczastego przekroczył agent 1911 „Wunderwaffe”, komórki do spraw likwidacji zagrożenia seksualnego. Sportowa sylwetka, płowa czupryna, niebieskie, zimne oczy zawodowca.
– Ten to się uwinie… – cieszono się w kołach zbliżonych.
O losie poprzedników krążyły najróżniejsze wieści, niektórzy przebąkiwali o kanibalizmie, inni o okrutnych torturach, jakie spotykały śmiałków na dnie.
1911-tka zabrał się do rzeczy metodycznie. Opasany liną i dobrze uzbrojony opuścił się w paszczę Krateru Nienasycenia. Nie było go dzień, dwa. Aż dyżurujący przy kołowrocie uczuli trzy charakterystyczne szarpnięcia. Ruszyła z gwizdem machina parowa napędzająca wyciąg. Po godzinie agent wraz z Rosanną XXXVIII znaleźli się na powierzchni. Komendant komórki do spraw likwidacji zagrożenia odciągnął asa na bok.
– Miałeś zlikwidować, a nie wyciągać – warknął. – Wiesz, jakie zagrożenie to spowoduje?
– Nie spowoduje. – Z błękitnych oczu wyzierała skandaliczna pewność siebie.
– W takim razie może wyjaśnisz mi, jak tego dokonałeś?
– Tajemnica zawodowa.
Na Rosannie XXXVIII wyginęła owa zagadkowa dynastia Królewien ze Szklanego Dołka. Wyjaśnienie przyniosło dopiero w 89 lat potem otwarcie archiwów.
Agent 1911 w istocie nazywał się Iwonka i był swego czasu najpopularniejszą w kręgach artystyczno-filmowych lesbijką.
A Szklany Dołek? Postępowe kierownictwo Amirandy przekształciło go w obóz dożywotniej reedukacji dla jednostek nieprzystosowanych do baśniowej rzeczywistości. Oczywiście, można tam również wpaść na własną prośbę.
Ale nie ma już po co.
Trzeci Brat
Antek nie lubił chodzić do szkoły. Nawet tej wieczorowej, zasadniczej przyklasztornej, po której można było zostać skrybą, pomocnikiem bibliotekarza, albo nawet wicebuchalterem. Mimo swych czternastu lat chłopiec wiedział, że społeczeństwo amirandzkie dzieli się na szlachetnie urodzonych (tych w niniejszej historii pomińmy), cwaniaków i frajerów. Do tych ostatnich należał jego ojciec, który szkoły ukończył, kursy korespondencyjne w stolicy też, uczciwy był, a całe życie klepał biedę jako młodszy mincerz w mennicy fałszywych pieniędzy dla potrzeb kontrwywiadu. Niebogaty był też stryj Alojz, który został kopaczem metali kolorowych (z wyjątkiem złotego i srebrnego) i poza trzykrotnym przysypaniem, dwoma wybuchami metanu, pylicą, astmą i egzemą dosłużył się ośmiu rzędów okolicznościowych medali, za które po śmierci Alojza wdowa otrzymała jeno dyplom z Officjum Skupu Surowców Wtórnych.