Выбрать главу

– Sancti Limeri templum – powiedział pobożnie kurdupelek.

W słabym świetle kaganka wszystko wydawało się jeszcze większe, choć i tak było ogromne. Mozaiki w prezbiterium ukazujące dwanaście głównych cudów, freski pozłociste wewnątrz kopuły, przedstawiające Limeryka na lunchu u Trójcy Świętej, wreszcie w środku transeptu

ogromny chryzelefantynowy posąg nadnaturalnych rozmiarów. Święty in spe załamał ręce.

– Po co oni… po co oni to wszystko robią? Jestem człowiekiem nauki, cudów nie ma, są najwyżej zjawiska niewytłumaczalne na aktualnym poziomie wiedzy, na przykład… twoja miniaturyzacja. Kiedy oni zamierzają to otworzyć?

– Po twojej męczeńskiej śmierci – bez ogródek stwierdził mały cicerone.

– Po mojej… jak oni to sobie wyobrażają?

– Obejrzyj tryptyk w bocznej nawie… Jest tam całe misterium martyrologiczne.

– Ale ja nie chcę, ja się nie dam! Potrafię się obronić!

– Nie za bardzo. Według zaakceptowanego planu, poniesiesz śmierć z rąk oszalałych z występku bachantek królewskiego burdelu, gdy udasz się tam nauczać. Kobiet przecież nie zamienisz w kamienie ani w żaby! Regent wie, żeś dżentelmen… A może chcesz zobaczyć pracownię rzeźbiarską?

W bocznej jaskini leżały hałdy gliny, a obok stały już setki, a może tysiące maleńkich i większych figurek Limeryka z nakrytą głową lub czapką w ręku. Jedne schły, inne czekały na wypalenie, jeszcze inne podlegały złotniczej obróbce…

– O, w mordę! – zaklął zgoła po świecku prototyp. – Niedoczekanie! Ja im pokażę! Ja im dam świętego!

– Co zrobisz? – zainteresował się krasnal.

– Zniknę, tfu, co za głupia terminologia! Zdematerializuję się, na zawsze. Teraz? Teraz!

– Propagandziści Regenta uznają to za kolejny cud.

– Napiszę list, w którym wszystko wyjaśnię.

– A kto go opublikuje?

Limeryk zafrasował się, ale już po chwili, pogmerawszy w fałdach swej powłóczystej szaty, wyciągnął drobinkę czegoś, co wyglądało na srebrzyście pomalowane ziarenko owsa.

– Oto jest sposób – rzekł. – Dostałem to ostatnio od pewnego pustelnika z Japonii.

– Phi, jeden egzemplarz nie czyni wiosny.

– Co za problem zmultiplikować.

– Cudowne rozmnożenie, słyszałem o tym.

– Wiesz, że cudów nie ma – skarcił go Limeryk – jest tylko naukowe powielanie. – Tu strzelił palcami i w kącie jaskini pojawiła się maszyna, na oko skrzyżowanie linotypu z kserografem. – Nauka i technika, ot co!

Zawarczało urządzenie powielające.

Limeryk zniknął pół godziny potem. Pozostały po nim: odrobina wilgoci i sznur mniszy (cingulum), którego złota nitka uniemożliwiała dematerializację. Krasnoludek też długo nie zabawił w świątyni. Jego zadanie było wykonane. Błogosławiona Patrycja, która od dawna miała chrapkę na etat zajmowany przez cudotwórcę, na pewnov będzie zadowolona z tej roboty.

– Rozpracowałem go psychologicznie!

Cudowne zniknięcie spowodowało, o dziwo, umocnienie kultu cudotwórcy. Tym silniejszego, że krzewiącego się konspiracyjnie ze względu na zdecydowany sprzeciw ówczesnej hierarchii. Stracił jedynie przemysł pamiątkarski. Każda z figurek w momencie okadzania bądź całowania zaczynała powtarzać piskliwe (japoński mikromagnetofonik nie był jeszcze najlepiej skonstruowany): Cudów nie ma, cudów nie ma, cudów nie ma…

Zaraza

Jak na późne średniowiecze kraj był wyjątkowo malowniczy i ciepły. Z czerwienią wulkanicznej gleby miło kontrastowały jasne mury świątyń, zielone kępy cyprysów i niebo. Tu i ówdzie widać było większe skupiska ludzkie, porozrzucane chaty wiejskie i mrowiska miasteczek z jednakowo ciemnym zaludnieniem oraz drogi, wszystkie prowadzące do zamku Regenta, twierdzy, która na szarej skale przypominała nieruchomego górskiego orła.

Twierdza z zewnątrz surowa, najeżona blankami i wieżyczkami, w których lubowali się poprzedni dynaści, wewnątrz przypominała rajski ogród, a centralny donżon był lekką, ażurową konstrukcją, żywcem przeniesioną z ogrodu rozkoszy. Regent Rene, lubiący zwać się Władcą o Ludzkim Obliczu, z dawna zaniechał ponurych praktyk, w jakich specjalizowali się jego poprzednicy; osobiście nie wyłupił ani jednego oka, sale tortur przerobił na stołówki dla gwardii, a sam, najczęściej incognito, podróżował był do Italii czy do Burgundii, aby tam chłonąć pierwsze wiewy nadchodzącego renesansu.

Nie oznacza to wszelako, aby w kraju panoszyło się bezprawie. Na wszystkim spoczywał czujny wzrok Wielkiego Inkwizytora, który wespół z jurysdykcją świecką, czyli samorządem miejskim pochodzącym z mianowania, troszczył się, aby ludowi żyło się dostatnio, a przynajmniej bogobojnie.

Tego dnia, jak w każdą sobotę, Jego Eminencja zaszył się z Regentem w pałacowej altanie i przystąpił do przedkładania szczegółowych raportów tygodniowych.

Wielki Inkwizytor nie przypominał w niczym swych kolegów po fachu: Torquemady czy Savonaroli, strój dominikanina skrywał niedużego, pucołowatego człowieczka o czerstwym obliczu i tylko niebieskie, zimne oczy zdradzały jego nieugięty charakter. Tych oczu bał się sam Regent, siwy starszy pan o wyglądzie zamożnego kupca i wypielęgnowanych dłoniach kurtyzany.

Odłożyli kolejną teczkę zatytułowaną Spalennictwo czarownic; wykresy statystyczne wskazywały wzrost o czternaście koma trzy procent w porównaniu z analogicznym okresem roku ubiegłego. Sięgnęli po rejestr kacerzy.

– Mamy zarejestrowanych dwunastu – powiedział Inkwizytor – dwunastu pobierających regularny żołd za swe odstępstwo i co pewien czas szerzących umiarkowane bluźnierstwa przeciwko Naszej Wierze i Warn, Najjaśniejszy Panie.

– A czy istnieją może jacyś nie zarejestrowani? – czujnie zapytał Regent.

Zakonnik roześmiał się, ale był to śmiech zimny, z gatunku tych, które wywołują ciarki po plecach. Władca nie kontynuował tematu – rzeczywiście pytanie było nie na miejscu. Jego Eminencja znał przecież każdą myśl w tym państwie, zanim się jeszcze wykluła, ba, bywał nieraz jej akuszerem, aby potem odsłonić ją, zdemaskować i ustawić parę stosów albo wyprawić delikwenta w długą podróż zagraniczną, z której nie było powrotu.

Odłożyli indeksy, a Regent zadał jeszcze kilka stereotypowych pytań:

– A kmiecie nadal są szczęśliwi?

– Szczęśliwi.

– A wyrobnicy?

– Promienni jako oblicze Waszej Miłości. Wzdłuż i wszerz kraju słychać jeno odgłosy pracy i modłów: „Niech będą błogosławione dni panowania Jego Wysokości…"

Monarcha uśmiechnął się zadowolony. Właściwie… czy nie nadszedł już czas, aby skończyć z parowiekową fikcją i ogłosić się królem? Tytuł Regenta brzmiał wprawdzie godnie i dostojnie, ale na zjazdach koronowanych głów wyglądał jakoś tak niepoważnie, blado. Tam Cesarz Świętej Ligii Erbańskiej, Król Axarii, Wielki Książę Rurytanii, a on – Regent jeno… Oczywiście status wiecznego zastępcy był wygodny, w razie czego wszystko można było zwalić na nie istniejącego króla i uświęconą tradycję. Przy czym początkowo istnieli jeszcze równolegle królowie, ale nawet nie zauważono, kiedy wymarli.

Jakiś czas władca gładził łeb swego ulubionego charta, półuśpiony monotonnym monologiem dominikanina, monologiem, który w owo leniwe popołudnie przypominał bzykanie muchy złapanej pułapką szyby, kiedy nagle mucha ta zmieniła się w osę…

– Oczywiście, Najjaśniejszy Pan słyszał o tym incydencie w dzielnicy Kramów…?

– Słyszałem – odrzekł Rene nie unosząc powiek. Inkwizytor zaniepokoił się. Zawsze obawiał się, że władca może mieć jakiś niezależny system informacyjny, którego dotąd nie rozgryzły jego służby. A teraz? Czyżby potwierdzenie? „A może tylko blefuje? – pocieszał się w duchu. – Nałożyliśmy przecież ścisłe embargo na tę plotkę".