– No więc, co z tym incydentem? – Suweren uniósł się z fotela. Wściekła radość zagrała w żyłach zakonnika. Nic nie wie! Rozwinął kilka pergaminów pokrytych pośpiesznymi notatkami.
– Informacja nadesłana przez starszego porządkowego z dzielnicy Kramów – odczytał tytuł.
– Wygląda jak ciekawostka, ino… mam pewne obawy.
Wezwany przez młodszego strażniczego rejonu DK 23 przybyłem na miejsce incydentu, któren był taki, że około godziny po nieszporach niejaki Kacper, kupiec powracający z targu do domu, popadł w rękoczyn z małżonką swoją Magdaleną, jako że zapytany przez wyżej wymienioną o utarg dzienny zeznał, iże zbóje podli podle bramy obłupili go ze szczętem. Naonczas Magdalena pociągła wyżej wymienionego Kacpra do światła, poźrzała mu na twarz i rzekła, cytuję:
– Ach ty kłamco, pędziwietrze. Widzę, widzę jak na dłoni: PRZEGRAŁEM SZTUK SREBRA DZIESIĘĆ W KOŚCI, PRZEPIŁEM TRZY, A NA DZIEWUCHĘ WYDAŁEM DWIE…
Tu łzą się zalała, zasię Kacper stanął jak wryt, albowiem prawdę mówiła. I dziwował się, nie mogąc pojąć, jak go przejrzała, a ona we łzach prawiła, iże z twarzy mu czyta, a gdy przybliżył się do niej i takoż pojrzał na jej jagody jako i czoło, ujrzał napisane: NIE JESTEM OD CIĘ GORSZA, OD POŁUDNIA AŻE PO ANIOŁ PAŃSKI GRZESZYŁAM Z CZELADNIKIEM KRYSTKIEM W ALKOWIE…
Tedy chłop nie zdzierżył i grzmotnął babę o skrzynię, na co ona… etc… Obdukcję simplitencjarną przeprowadził cyrulik przysięgły i on też obmywszy twarze małżonków ujrzał na nich wyrzuty dziwne, ni to opryszczce, ni ospie podobne, które składały się na wyrazy drobnem gotykiem pisane, jawiące myśli najskrytsze, słowa nie wymówione, które powtórzyć żołnierzowi custodii wstyd i sromota.
Owe słowa po krótkim czasie znikały, ustępując miejsca nowym, równie bezbożnym, plugawym, dotąd chyba na samym dnie duszy skrytym. Gorzej, że gdy cyrulik obdukcję zakończył i raportum jął mi składać, i na jego twarz, nie wiedzieć czemu, też szkaradzieństwo wypełzło. Duży, gruby napis: PSIA SŁUŻBA.
Nikt nie wie, jak i skąd wyległa się ta zaraza. Może przywlekli ją cudzoziemscy marynarze, może wykluła się na przednówku w lepiankach pospólstwa, może wyrosła z zakurzonych manuskryptów studiowanych przez wiecznie niesfornych żaków. Atoli w ciągu dwóch pierwszych dni objawiła się w dwudziestu różnych punktach królestwa, ni to wiatrem roznoszona, ni wodą, ni ludzką złośliwością.
Co dzień słudzy inkwizytorscy wieści o nowych, stale rozszerzających się ogniskach epidemii przynosili do zamku.
Jednakoż cały aparat tak świecki, jak duchowny pozostawał bezradny. Zdało się, że sam szatan zstąpił na tę ziemię szczęsną dotąd i zasobną. Dwa razy dziennie Wielki Inkwizytor spotykał się z coraz bardziej zafrasowanym Regentem.
– Dlaczego nic się nie robi?! – krzyczał piskliwie suweren.
– Robimy wszystko, co w ludzkiej mocy. Kazałem bić w dzwony,
palić kadzidła, odprawiać egzorcyzmy i wzmóc czujność.
– Słusznie, acz późno… A poza tym donoszą mi, że wśród onych wyrzutów pojawiają się i zdania ogólniejszej materii, kłamliwe oszczerstwa przeciwko monarchii i inkwizycji…
Eminencja tylko spuścił głowę, a Regent tłukł jabłkiem złocistym po oparciu sofy.
– Toż to należało natychmiast zarządzić kwarantannę i szczepienia ochronne!
– Zarządziłem, panie, ale jakże można powstrzymać wody podziemne, które nie wiadomo gdzie i jak wytryskują na powierzchnię. Czyż stado nawet najlepszych wielbłądów może pohamować wędrującą pustynię?
– Budujcie tamy, separujcie zakażonych, sprowadźcie zaklinaczy lub czarownice, a przede wszystkim znajdźcie wytłumaczenie… Co ja was zresztą będę uczył.
I wybiegł trzaskając drzwiami i pozostawił Inkwizytora w sytuacji, w jakiej nigdy nie stał nikt z jego wybitnych poprzedników. Już przecież święty Limeryk uczył: Azali gałązka oliwna rzucona na wezbrane fale uciszy sztorm? Raczej rzadko. Poza tym w kraju nie było akurat nikogo na miarę świętego Limeryka. Przedsięwzięte środki ostrożności nie okiełznały zarazy.
W trzy dni padła na księstwo stugębna, wstrętna, niespożyta. Szarym świtem widywano mleczarzy, ludzi znanych z bezsenności i łagodnego charakteru, których czoła płonęły napisami: CHRZANIĘ MLEKO I ŚMIETANĘ. Takoż mimo zapuszczonego zarostu, na policzki strażników Dolnej Bramy wypełzły jadowite inwektywy: NALEŻY NAM SIĘ WYŻSZY ŻOŁD I LEPSZE TRAKTOWANIE! Nawet niewinne dzieci spieszące do szkółki katedralnej okryły się wyrażeniami: MAMY W NOSIE PLUSQUAM PERFEC-TUM. Najgorsze było to, że każdy głupi wiedział, iż wszystkie te napisy nie są dziełem przypadku, ale odzwierciedlają najskrytsze myśli zainfekowanych.
Tej nocy Jego Eminencja spał niedobrze. Śniły mu się koszmary, a szczególnie jeden obraz powracał uparcie – siedmiu chudych plebejuszy paliło na stosie siedmiu tłustych inkwizytorów…
Poranek i brat Barnaba, który zwykł przyodziewać Inkwizytora w dzienne szaty, zastali go zziębniętego, z półprzytomnym spojrzeniem. Opanował się jednak natychmiast, pozdrowił braciszka służebnego, pochwalił piękny poranek i zainteresował się (bardziej z ciekawości niż z obowiązku służbowego) gałganem, którym obwiązana była prawie cała twarz zakonnika.
– A cóż ci się stało, bracie, zęby pewnie?
– Wybaczcie, Ojcze, ogólniem mocno niezdrów… bolesny obrzęk.
– Pokażcie więc, obejrzę, a może i jaką driakiew znajdę.
Ale Barnaba nie miał ochoty niczego pokazywać, cofnął się o krok i podsunął Inkwizytorowi sandały.
– Natychmiast zdejmijcie tę szmatę! – wycedził dominikanin.
– Kiedy boleć będzie, a i widok ekstraordynaryjnie paskudny – certował się służebnik.
– Rozkazuję, ściągaj!
Barnaba na klęczki padł, począł swego zwierzchnika pod nogi podejmować, płakać i skamleć:
– Wybacz, Ojcze, ja nieszczęsny, ja potępiony! Już i krzyżem leżałem, i biczowałem się, ale wszystko na nic! Na nic!
Jego Eminencja osobiście zerwał szmaty i ukazało się lico zadrukowane równo i składnie jak Biblia Gutenberga, jeno treść napisów była inna i mogła wstrząsnąć każdym: INKWIZYCJA RÓWNA SIĘ ZBRODNI!, REGENT JEST BEZPRAWNYM SATRAPĄ!, MÓJ PAN TO KARIEROWICZ I SZUJA…
– Czy to o mnie? – zapytał sucho dostojnik i czytał dalej: – NIE MA BOGA, ANI SZATANA, NIECH ŻYJE LUD!… – tu cicho roześmiał się. – Tylko tyle?… Tak niewiele kryłeś w swym sercu przede mną przez te wszystkie lata?
– Darujcie, panie. Moja gęba bluźni. Bluźni i mówi nieprawdę. To przez tę zarazę.
Inkwizytor przez moment milczał. Potem uczynił znak krzyża i rzekł bardzo powoli:
– Zawiń ten gałgan. Bo jeszcze ktoś obaczy. Zawiodłem się na tobie, synu. Wiedziałem, wielu jest podszytych grzechem… Ale żeby mój najbliższy sługa, mój rękodajny, którego chciałem uczynić mym sekretarzem, a potem… Ciężko nas wszystkich Pan doświadcza. Ale cieszmy się. Cieszmy! Epidemia przyszła w samą porę. Wreszcie będziemy mogli odróżniać prawdziwych wrogów państwa i małych, załganych łajdaków strojących się w piórka lojalności. Wypalimy ten trąd żelazem i świętym ogniem. Oddzielimy ziarno od plew.
– Ale, wielebny…
– Precz! Sam wydałeś wyrok na siebie. Udajesz skruchę. Nie ma jej na twych bezecnych licach. Wezwij braci gwardian…
– Błagam cię, Ojcze, nie czyń tego, bo będzie nieszczęście. Czy wiesz, że dziś w refektarzu wszyscy mieli zabandażowane twarze?…
– Tym gorzej dla wszystkich!
Wstał z łoża i ruszył ku drzwiom. Barnaba wlókł się za nim po ziemi, łkając i czepiając się szaty.