Skinął głową. Oczy błyszczały mu jak diamenty.
— Ale, sir Josiah, tu jest Anglia, nie Prusy — kontynuowałem. — Przecież nie musi się pan obawiać, iż rząd brytyjski kolejny raz zażąda wykorzystania antylodu do takich celów…
— Myślę, że twoi Prusacy zakończyli oglądanie wystawy — przerwał mi. — Być może winieneś do nich powrócić.
W istocie, Bismarck i jego towarzysze monarszym krokiem odsunęli się od rzędu fotografii. Szukając tematu, którym mógłbym zamknąć rozmowę z Travellerem, bąknąłem:
— Co za intrygująca prezentacja.
Prawdę mówiąc, była zupełnie nieczytelna. Przedstawiała lśniące fragmenty jakiejś zakrzywionej płaszczyzny na czarnym tle. Traveller kolejny raz pochylił się ku mnie.
— W rzeczy samej, intrygująca. Wiesz, co przestawia?
Przyznałem się do całkowitej ignorancji w tym względzie.
— Ziemię oglądaną z wysokości pięciuset mil — szepnął Traveller.
Rozdziawiłem usta w zdumieniu, gotów zasypać Travellera pytaniami, ale już odwrócił się ode mnie i mogłem tylko odprowadzić wzrokiem jego sztywno wyprostowane plecy, niknące w tłumie.
Prusacy sformowali dumny szereg przed eksponatami przysłanymi przez ich ojczyznę, a fotograf ukrył się już pod płachtą czarnego aksamitu. Bismarck przyzwał mnie skinieniem ręki.
— A więc, herr Edward Vicars, jakie wrażenie sprawia na panu to, co Niemcy mają do zaoferowania światu?
— Sir, wasze eksponaty świadczą o wysokim kunszcie waszych rzemieślników — odparłem niezdarnie.
Skłonił głowę i westchnął żartobliwie.
— My, biedni Niemcy, nie mamy waszego antylodu do zabawy, tak więc musimy zadowolić się lepszymi silnikami, lepszymi rzemieślnikami i lepszymi technologami. Co, herr Vicars?
Bezradny, spiekłem raka i szukałem repliki na tę dobroduszną drwinę, lecz nagle adiutant dotknął ramienia Bismarcka. Kanclerz z uwagą wysłuchał meldunku. Kiedy się w końcu wyprostował, w jego oczach lśnił stalowy błysk.
— Pan wybaczy — rzekł.
Klasnął dwa razy w dłonie i pruski szereg złamał szyk. Wielce zirytowany fotograf wychynął spod płachty.
Prusacy ustawili się równiutkimi dwójkami jak na placu koszarowym i zaaferowani ruszyli ku wyjściu. Mój tymczasowy przełożony, niejaki Roderick McAlłister, pośpieszył za nimi. Złapałem go za rękaw.
— McAlłister, co się dzieje?
— Obawiam się, że koniec zabawy, Vicars. Prusacy skrócili wizytę. Muszę im zaaranżować powrót…
— A co ze mną? Co mam robić?
— Zmieniam cię! — krzyknął przez ramię. — Masz urlop…! — Po czym znikł. Prusacy torowali sobie prostą ścieżkę w tłumie zaskoczonych dygnitarzy, a biedny Roderick popędził za nimi jak pudełek.
— To dopiero stanowczy faceci, nieprawdaż?
Podrapałem się po głowie.
— Kto by się spodziewał, że sprawy przybiorą taki obrót, Holden. Wie pan, co się wydarzyło?
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem i wygładził nastroszoną czuprynę.
— Nie dopuszczają was, dyplomatów, do informacji, co? Wystawa aż huczy od wieści.
— Jakich wieści?
— Francja wypowiedziała wojnę.
— No, niech mnie… Pod jakim pretekstem?
Machinalnie bawił się łańcuszkiem zegarka.
— Rzecz jasna, poszło o ten przeklęty telegram. Oczywiście, specjalnie wybrali ten moment. Cholerni Francuzi musieli ruszyć na wojnę dokładnie w dniu otwarcia naszej wystawy. Wyjdą ze skóry, byle tylko ściągnąć na siebie uwagę świata. — Popatrzył na mnie z zastanowieniem. — Ale nie ma tego złego… Vicars, wygląda na to, że ni stąd, ni zowąd dostał pan urlop. Zdaje mi się, że wciąż można by się wkręcić na prezentację „Alberta”. Może to pana interesuje, bo ja tam jadę…
Byłem tak oszołomiony, że początkowo pokręciłem przecząco głową.
— Urlop czy nie, chyba powinienem zgłosić się do pracy…
Ale przypomniałem sobie Françoise.
Klepnąłem Holdena w plecy.
— Jak się dobrze zastanowić, Holden, to naprawdę byczy pomysł. Pozwoli pan, że zaproszę go na herbatę i omówimy ten pomysł?
Ruszyliśmy przez tłum zwiedzających, rozprawiający z ożywieniem o bliskiej wojnie.
Rozdział 2
Podróż przez kanał La Manche
„Książę Albert” miał jeszcze trzy tygodnie do zaprezentowania się szerokiej publiczności, więc Holden i ja postanowiliśmy zaczekać przed podróżą do Ostendy. Zbijaliśmy bąki w okolicach mojej kwatery w Bayswater i w samej miejscowości. Kiedy włóczyliśmy się po kawiarniach, restauracjach i music-hallach, nagle kompania moich przyjaciół wydała mi się pusta i niewiele warta; wielokrotnie przyłapałem się na tym, że topię smętny wzrok w szklaneczce whisky z wodą, zakotwiczony w kącie klubowej kanapy i obserwując moich rozweselonych kumpli, robiących z siebie idiotów — podczas gdy sam rozważałem, jak wytworna Françoise potraktowałaby podobne wygłupy.
Wróciłem na wystawę, ale nie spotkałem uroczej rozmówczyni. I chociaż przeglądałem kolumny wydarzeń towarzyskich od deski do deski, o niej nie było ani słowa.
Tak oto dałem się głupio usidlić uczuciu po przelotnym spotkaniu…
Ale miałem dwadzieścia trzy lata i chociaż w tym okresie cielęctwa zaiste zachowywałem się jeszcze jak cielę, to przecież nie mogłem mieć o to do siebie pretensji. Każdy wiek ma swoje prawa!
W końcu pierwszego sierpnia spakowałem mój skromny sakwojaż i udałem się na Międzynarodowy Dworzec Dover. Mgła nadal czaiła się w zakątkach doków, gdy przecierając oczy zapuchnięte z niewyspania, wynurzyłem się przy Waterloo, na dworcu kolei napowietrznej — lecz oczekujący mnie korpulentny George Holden tryskał energią. Uścisnął mi dłoń i zaoferował powitalny łyk koniaczku ze srebrnej manierki. Wzbraniałem się początkowo, lecz pokusa ognistego trunku okazała się nieodparta, a jego czary szybko dały o sobie znać.
Nasz pociąg połyskiwał na wysokiej szynie niczym ryba wykuta w drewnie i mosiądzu, której żywiołem nie jest woda, lecz powietrze, i kiedy podnosiłem wzrok, wydawało mi się, że przyszłość zwiastuje mi przygodę, ekscytację i — może — romans.
…Ale wpierw czekało nas opóźnienie.
Słońce wisiało na niebie, białe i gorące. Holden i ja piliśmy niezliczone filiżanki herbaty i skubaliśmy kandyzowaną skórkę pomarańczy. Wypity wczesnym rankiem koniak nie dawał spokoju mojemu żołądkowi, gdy włóczyliśmy się po stacji.
Tymczasem ośrodkiem niepokoju pracowników kolei był jeden z pylonów wyrastający z asfaltowego peronu i podtrzymujący napowietrzną szynę, biegnącą sto stóp nad naszymi głowami. Tenże pylon odgrodzono długą, usmarowaną liną, podczas gdy funkcjonariusze ochrony kolei sprawdzali każdy cal konstrukcji. Nieszczęśni strażnicy, spoceni w grubych serżowych mundurach, sprawiali komiczne wrażenie, gdy łazili po chwiejnych drabinach. Jeden z nich stuknął łbem o poprzeczne wzmocnienie i jego hełm sfrunął na asfaltowe podłoże, do wtóru wiwatów gapiów. Funkcjonariusz potarł łysiejącą głowę i zamruczał coś niesłychanie nieparlamentarnego.