Tęgi starszawy konstabl trzymał straż przy kordonie. Twarz miał okrytą potem, a gdy przemówił, usłyszeliśmy szorstki akcent, właściwy bukolicznym zakątkom hrabstwa Kent.
— Widzi się, że podłożono urządzenie wybuchowe — odparł na nasze pytania.
— Macie na myśli bombę? — spytałem z niewiarą. — Ale przecież bomba nawet średnich rozmiarów zniszczyłaby szynę. Dziesiątki… setki ludzi poniosłyby śmierć!
Mundurowy spojrzał na mnie z milczącą powagą.
— Kto targnąłby się na taki czyn?
— Hm. — Zsunął hełm na potylicę. — Świat jest pełen anarchistów, socjalistów i innych szaleńców, sir. Nie kużden jest tak wrażliwy jak pon czy ja.
Holden odciągnął mnie na bok.
— Może pański wiejski przyjaciel ma rację — mruknął. — Ale obawiam się, że o taką potworność można podejrzewać wielu osobników, których spora część wydaje się na pierwszy rzut oka równie zdrowa na umyśle jak pan, ja… czy nawet ten hrabia herbu widły.
Roześmiałem się.
— Ale kto to mógłby być?
Holden wzruszył ramionami.
— Kolej napowietrzna to piękny wytwór rąk ludzkich, nieprawdaż? Ale wielu uważają za zagrożenie. Widzisz, mój młody przyjacielu, wszystko, co nowe, godzi w stary porządek. Wszystko, co nowe, wymaga nowego sposobu widzenia świata, nowych sposobów myślenia, a w rozlicznych zakątkach kontynentu wielu 1 po prostu nie stać na rewolucyjne zmiany poglądów.
Podrapałem się w podbródek i spojrzałem w górę. Lśniący łuk napowietrznej kolei wybiegał ponad kanał, obojętny na zamęt w mojej głowie.
Była dziewiąta wieczór, kiedy wreszcie weszliśmy na ruchome schody, które zaniosły nas do naszego pociągu. Ogarnąłem spojrzeniem port. Słońce całowało teraz wodę i Księżyc wisiał wysoko na niebie, tworząc idealny sierp; Mały Księżyc, chmurka o zamazanych konturach i wielkości ziemniaka, wspinał się na ciemniejące niebo.
Ustawiliśmy się w kolejce przed krótkim pomostem. Przebiegłem wzrokiem sznur wagonów i zatrzymałem go na lokomotywie. Ogromna maszyna drzemała na szynie niczym wielka pan-tera; na połyskującym układzie przenoszącym skraplał się opar. Lokomotywa miała zasadniczo kształt cylindra, jak starsze modele napędzane węglem — chociaż komin, żelazny pierścień wysokości dwóch cali, był ledwo zarysowany. Wynikało z tego, że lokomotywa nie pluje zwałami dymu, powstałymi ze spalanego węgla. Wręcz przeciwnie, opar, na który zwróciłem uwagę, to nie był dym ani para wodna. To skroplone powietrze zbierało się wokół gigantycznego naczynia Dewara, spoczywającego w brzuchu lokomotywy i utrzymującego kilka cennych uncji antylodu w arktycznej temperaturze.
Na mosiężnej plakietce przyśrubowanej do cylindra wpisano numer silnika i nazwę lokomotywy „Latawiec z Dower”. Dziwne miano wzbudziło moje rozbawienie.
Podałem sakwojaż tragarzowi, który zaniósł go przerażająco wąską kładką do wagonu bagażowego, po czym udałem się za Holdenem do naszego przedziału. Był niezwykle wygodny, z rozłożystymi, dobrze sprężynującymi skórzanymi kanapami barwy gęstej purpury — koloru Międzynarodowego Przedsiębiorstwa Transportu Napowietrznego. Kelner, drobny facecik o małpiej twarzyczce, wyglądającej prześmiesznie nad kołnierzem śnieżnobiałej kurtki, przyniósł nam napitki — mnie szkocką z wodą, Holdenowi koniak; czekając na zajęcie miejsc przez resztę towarzyszy podróży, spoczęliśmy przy wygodnym oknie, paląc i gawędząc.
Wyznałem Holdenowi, jak bardzo rozbawiły mnie kształty naszej lokomotywy, nie dające się porównać z nową maszyną o kształcie pocisku, przedstawioną na wystawie. Wyraziłem myśl, iż postęp dokonany dzięki antylodowi musiał zapewne kosztować. Rozważyliśmy szczegółowo tę sprawę, nie szczędząc jej czasu, po czym przeszliśmy do zagadnień ogólniejszych, roli i wpływu technologii antyłodowej na życie społeczeństw. W końcu Holden stał się bardziej wylewny; rozkrochmalił się na dobre i przedstawił mi niezwykle intrygującą historię odkrycia antylodu…
U jej początków były tajemnicze legendy australijskich tubylców, Aborygenów. Te dzikusy opowiadały, że dawno temu w Australii spadł „ogień uwięziony w lodzie”. Byłoby to mniej więcej wtedy, kiedy Mały Księżyc po raz pierwszy pojawił się na niebiosach Europy (około 1720 roku). Tenże lód był zabarwiony na żółto i czerwono, a kiedy jakiś śmiałek ujął go w dłonie, wybuchał diabelski ogień, co kończyło się całkowitą zagładą ciekawskiego.
Legendy usłyszane w jakimś podłym szynku zaintrygowały brytyjskiego uczonego i podróżnika Rossa, kierującego się na Antarktydę. Zdecydował się wyjaśnić zagadkę.
Poszukiwania doprowadziły go na przylądek Adare, skraj Antarktydy na południe od Australii. Ross i jego ludzie strawili sporo czasu na przeczesywaniu skutych lodem równin. W końcu dotarli do łagodnie pofałdowanych gór i niespodziewanie natrafili na płaskowyż zarzucony ogromnymi głazami. Kiedy psi zaprzęg z trudem kluczył między ostrymi, pokrytymi lodem fragmentami skał, Ross miał wrażenie (co opisał w swoim dzienniku), że nastąpiła tam jakaś podziemna eksplozja, która wyniosła odłamki skalne na powierzchnię. A co jeszcze dziwniejsze, w górskim łańcuchu pojawiła się wyrwa, jakby zdrową szczękę pozbawiono jednego zęba.
W miarę jak Ross zbliżał się do serca dziwnej równiny, zauważył, że głazy malały, aż płozy sań zaskrzypiały na kamykach drobnych jak żwir rzeczny. Tamtejszy lód był bardzo dziwny; miał gładkość szkła, jakby górna warstwa została do czysta zmieciona, i więził liczne kamienie, większe i mniejsze, niczym owady w bursztynie.
— Ross odniósł wrażenie, że dotarł do miejsca ogromnej eksplozji — powiedział Holden. — Góra rozpękła się, wielkie głazy wzleciały wiele mil w powietrze; lód w mgnieniu oka zamienił się w parę, która gigantycznymi chmurami sięgnęła mroźnego podbiegunowego nieba. Para zamarzła, otulając fragmenty skalnego gruzowiska.
Holden, postukując cybuchem, wysypał popiół. Wydał mi się wtedy gnomem, opowiadającym pasjonującą opowieść o skarbach ukrytych w ziemi.
Coraz bardziej podekscytowany Ross parł dalej przed siebie, kontynuował opowieść Holden.
W końcu dotarł do centrum eksplozji.
Wyznaczała go wysoka na dziesięć stóp kopuła z nieznanej żółtej substancji.
Początkowo Ross mniemał, iż natknął się na jakiś rodzaj budynku, i rozważał, czy nie dane mu było dokonać nieoczekiwanego odkrycia antarktycznych dzikusów. Lecz szybko zdał sobie sprawę, że nie jest to ludzka konstrukcja; a kopuła nie była wydrążona. Miał przed sobą jakiś dziwny nowy lód. Zbliżył twarz do mroźnej powierzchni, starł kilkucalową warstwę świeżego śniegu i spróbował przeniknąć wzrokiem tajemnicze wnętrze.
Pokłady różowo-czerwonej substancji wisiały w żółtej masie jak zastygłe welony.
Ekspedycja rozbiła obóz w pobliżu lodowej kopuły. Ross zdawał sobie sprawę, że najbezpieczniej byłoby przewieźć próbki wyjątkowego lodu na statek — albo nawet do Anglii — i tam dopiero poddać je uważnej analizie. Ale zafascynowany opowieściami Aborygenów nie potrafił czekać z założonymi rękami.
Cóż, był człowiek dociekliwym, badaczem.
Tak więc gdy krótka antarktyczna noc miała się ku końcowi, nakazał jednemu ze swoich ludzi naskrobać pełny cynowy garnuszek dziwnego materiału i postawił naczynie na przenośnym piecyku.
Większość uczestników wyprawy zgromadziła się wokół.
— Wybuch pozbawił życia trzech ludzi, a resztę ciężko poranił — rzekł sucho Holden. — Zabił część psów, część śmiertelnie wystraszył, powywracał sanie. Sam Ross stracił ramię i oko, a w miejscu, w którym stał piecyk, zionął krater głęboki na sześć stóp. — Holden uśmiechnął się. — Tamtego dnia Ross umieścił w dzienniku zapis, który zyskał nieśmiertelną sławę: „Żółty lód przyprawił mnie o pożałowania godny stan. Po piecyku i garnuszku Bena nie zostało ani śladu”.