Holden przemówił ściśniętym głosem, jakby był bliski łez:
— Ale widok, Ned. Co ludzie z kontynentu myślą o takich przedsięwzięciach? Są jak średniowieczni wieśniacy, którzy ze słomą we włosach i rozdziawionymi gębami wpatrywali się w strzeliste kształty gotyckich katedr.
Miałem na końcu języka uwagę, że gdybyśmy potrafili odnaleźć jakiegoś Belga w tym zbiorowisku sprytnej londyńskiej gawiedzi, to być może udałoby się nam zapoznać z jego poglądami na tę sprawę — gdy z nieba runął hałas tak potężny, tak przygniatający, jakby dłoń Boga spoczęła na dachu dorożki. Konie stanęły dęba i zarżały. Pojazd zakołysał się niebezpiecznie.
Nad nami przesunęło się światło, białe i ostre, rzucając ostre jak nóż cienie na młody pejzaż.
W rozbawionym tłumie zapadła cisza. Światło minęło rozległe kształty „Alberta” i opadło, zaćmiewając słońce.
— Dobry Boże, Holden — szepnąłem. — Co to było?
Uśmiechnął się szeroko.
— Sir Josiah Traveller, członek Królewskiego Towarzystwa Naukowego, przeleciał nad nami na pokładzie swojego powietrznego powozu, „Faetonu” — oznajmił z emfazą.
Wpatrywałem się w gasnący blask.
Hałas otoczył nas z powrotem, powróciwszy niczym fala odepchnięta od brzegu, a dorożka znów ruszyła przed siebie.
Naszą gospodę prowadził Belg z dziada pradziada. Dom był ciasny i marnie umeblowany, ale czysty, a pożywienie, chociaż proste, było zdrowe i syte, w angielskim stylu.
Poszliśmy spać wcześniej i o ósmej rano ósmego sierpnia, w dniu prezentacji, przywdzialiśmy nasze najelegantsze stroje, po czym wyruszyliśmy na statek. Gospoda znajdowała się może ze dwie mile od doku i byłem gotów wezwać powóz, ale Holden sprzeciwił się, argumentując, iż poranny spacer przyjemnie nas orzeźwi.
Tak więc ruszyliśmy przez brudne, zaśmiecone ulice. Napędzana piwem zabawa kręciła się w najlepsze mimo wczesnej pory — lub też, jak zauważył Holden, nie skończyła się od ostatniej nocy. Wyglądało to na wielkie zaimprowizowane przyjęcie; oglądaliśmy dobrze ubranych dżentelmenów z miasta stawiających piwo usmolonym cieślom okrętowym, podczas gdy panie ze wszystkich klas mieszały się ze sobą, okazując zdumiewającą obojętność względem doboru odpowiedniego towarzystwa. Kiedy szliśmy ulicami wśród roześmianych tłumów, krew szparko krążyła mi w żyłach i czułem rosnące uniesienie.
Minęliśmy róg i ujrzeliśmy statek w pełnej krasie.
Zaparło mi dech. Holden zatrzymał się jak wryty i zatknął kciuki za połyskliwy łańcuszek opinający wydatny brzuch.
— To dopiero widok. Chciałbyś podziwiać go z ciasnej dorożki, Ned?
Wielki liniowiec lądowy wychynął już spod brezentów i rusztowań i spoczywał pośrodku płaskiego belgijskiego pejzażu niczym ogromna, nieprawdopodobna bestia, okrążona dźwigami i suwnicami.
Podeszliśmy bliżej. Miał postać oceanicznych kuzynów, ostry dziób i zaokrąglony kil, ale brakowało mu opływowości kształtów, a pomalowane na biało burty pyszniły się iluminatorami, oszklonymi zejściówkami i galeriami widokowymi. Trzy pary kominów, jaskrawoczerwonej barwy, zwieńczone miedzianymi opaskami i czarnymi kołpakami, sterczały w niebo. Barwna ciżba roiła się wokół statku, oglądając sześć żelaznych kół, na których spoczywał.
Z każdego komina tryskał pióropusz pary, ale statek pozostawał w spoczynku. Podszedłszy bliżej, dostrzegłem wielkie liny prowadzące do przypominających łopaty urządzeń, wyższych niż człowiek, wrytych w ziemię — były to kotwice lądowe, wytłumaczył Holden, zapobiegające osunięciu się po zboczu. Poza tym „Alberta” przykuwały do ziemi rozliczne pomosty i rampy załadowcze — niczym jakiegoś mechanicznego Guliwera.
Pokład spacerowy, ozdoba górnych partii statku, jeżył się parasolami i przeszklonymi werandami. Dostrzegłem również podium okupowane przez niewielką orkiestrę dętą. Dźwięki muzyki rozchodziły się w stojącym powietrzu.
Podeszliśmy do jednego z kół. Piasta była szersza niż mój tors. Żelazne śruby grube na pięść trzymały w ryzach szprychy.
— Ależ Holden, każde z tych kół co najmniej czterokrotnie przewyższa dorosłego mężczyznę! — wykrzyknąłem zdumiony i zachwycony.
— Masz rację — powiedział. — Statek ma ponad siedemset stóp od rufy do steru, osiemdziesiąt w najszerszym miejscu i ponad sześćdziesiąt od stępki do pokładu spacerowego. Pod względem rozmiaru i tonażu — wynoszącego osiemnaście tysięcy — jednostka jest porównywalna z wielkimi liniowcami oceanicznymi Bruneła… Przecież każde z kół waży trzydzieści sześć ton!
— To cud, że nie osiadł w ziemi, jak obładowany wóz na błotnistej drodze.
— W rzeczy samej. Ale, jak widzisz, do kół przymocowano pomocnicze urządzenia, na których rozkłada się ciężar statku.
Zauważyłem wtedy, że wokół każdego koła rozmieszczono szerokie żelazne łopaty i wędrujący statek miał sam kłaść przed sobą przenośną nawierzchnię.
Wmieszaliśmy się w tłum. Koła i górujący nade mną kadłub wielkości klifowej skały, sprawiły, że poczułem się jak robak obok ogromnego powozu, a Holden w dalszym ciągu wyliczał rozmaite inżynieryjne cuda. Lecz przyznaję, iż ledwo go słuchałem i nie przyglądałem się triumfowi Travellera tak, jak na to zasługiwał. Nieustannie bowiem przeczesywałem wzrokiem tłum, szukając tylko jednej twarzyczki.
W końcu mi się udało.
— Françoise! — krzyknąłem, machając wysoko uniesioną dłonią.
Była w niewielkim towarzystwie, z wolna wspinającym się zejściówką ku jednemu z dolnych pokładów. Grupa składała się z paru dandysów i podobnych krzykliwie odzianych osobników. Françoise się odwróciła i dostrzegłszy mnie, lekko skinęła głową.
Zacząłem się przedzierać przez uperfumowany tłum.
Holden podążył za mną.
— Ach, co to znaczy być młodym — westchnął z rozbawieniem, ale nie bez nutki wyrozumiałości.
Dotarliśmy do pomostu.
— Witam, panie Vicars — powiedziała. Uniosła dłoń w jedwabnej rękawiczce, kryjąc uśmiech, a jej twarzyczka w kształcie serca pochyliła się pod parasolką. — Tak podejrzewałem, że Możemy znów się spotkać.
— Doprawdy? — wysapałem bez tchu i płonąc rumieńcem.
— W rzeczy samej — rzekł sucho Holden. — Cóż za nieprawdopodobny zbieg okoliczności, że dwoje państwa… Auuu!
Kopnąłem go. Był z niego dowcipny chłop na swój sposób, ale w pewnych okolicznościach…
Miała na sobie suknię z niebieskiego jedwabiu, lekką i nęcąco odkrywającą szyję. Kreacja ujawniała, że jej właścicielka jest tak szczupła w talii, iż można by ją objąć jedną dłonią. Poranne słońce, rozproszone pod parasolką, otuliło jej włosy.
Długą chwilę stałem tylko jak ostatni gamoń. W końcu Holden odwzajemnił mi się kopniakiem i otrząsnąłem się.
Jeden z dandysów wystąpił przed resztę towarzystwa i skłonił się z komiczną powagą.
— Panie Vicars, znów się spotykamy.
Facet miał na sobie krótką jasnoczerwoną marynarkę na kamizelce w żółto-czarną szachownicę, zdobionej ciężkimi guzikami z brązu, wysokie buty z przeraźliwie żółtej skóry, bukiecik w butonierce. Oczywiście, wszystko to było zgodne z zaleceniami najświeższej mody i współbrzmiało z wesołą nutą wydarzenia, ale odczułem znaczną ulgę, że spotkawszy się w tym miejscu i czasie z Françoise, byłem w znacznie bardziej stonowanym odzieniu. Z feerii barw wpatrywała się we mnie ciemna szczurza twarz i ogarnięty chwilową paniką szukałem w pamięci nazwiska.