Lecz wszystko to były — tak mi się przynajmniej wydawało — istne kpiny, a nie oblężenie. Rosjanie amunicji mieli, ile dusza zapragnie, a że my w żaden sposób nie mogliśmy zamknąć blokady morskiej, okręty cara niemal co dnia dowoziły oblężonym prowiant!
Jednak Raglanowi ani się śniło wyrzucać szturmem Rosjan z ciepłego gniazdka. Uznał, że jedyny sposób to czekać cierpliwie w okopach i zagłodzić ich na śmierć. I, oczywiście, z uporem odrzucał wszelkie sugestie, aby spożytkować broń antylodową; uważał, że człowiekowi honoru nie wypada sięgać po tego rodzaju nowomodne potworności.
Tak więc tylkośmy czekali i czekali…
Mogę jedynie podziękować dobremu Stwórcy, że okazał mi tę łaskawość i chociaż zupełnie nie zasłużyłem na taki zbieg okoliczności, przysłał mnie już po najsroższych okrucieństwach zimy. Chłopcy, którzy przeżyli to wszystko, opowiadają rzeczy, od których włos się jeży. Letnie miesiące okazały się łaskawe, a jakże, i nietrudno było o kęs dobrego jadła i furaż dla koni, a czasu starczało nawet na zabawę w krykieta i chociaż nie obyło się bez najrozmaitszych improwizacji, trzymano się zasad, jak się patrzy! Ale zima zamieniła drogi i okopy w błotne rozlewiska. Jedyne schronienie oferował dach namiotu — a i to nie wszystkim — i jeśli już komuś nadarzyła się okazja zmrużyć oko, to w lodowatym błocie po kolana. Nawet oficerowie cierpieli haniebne męki; ponoć musieli nosić szable w okopach, bo inaczej nie rozróżniłbyś ich od prostych szeregowców! Ojcze, zaiste była to poniewierka, nie żołnierka.
I, oczywiście, zjechała do nas z portu w Warnie jaśnie pani cholera i nie było takiego zakątka obozu, do którego by nie zajrzała. Panie Ojcze, epidemia cholery to nie kaszka z mleczkiem, bo człek w przeciągu kilku godzin z junaka przemienia się w mizerny cień, a następnego dnia ląduje w dole z innymi zwłokami. To, że te zuchy zachowały dyscyplinę i dobry humor w tych okolicznościach, wiele mówi o ich zaletach ducha i śmiem twierdzić, że zwykły Anglik trzymał się znaczenie lepiej niż Francuziki, chociaż docierały do nas plotki, że zaopatrzenie sprzymierzeńców jest o niebo lepsze.
Ale względem aprowizacji mam własne zdanie, proszę Ojca. W mojej ocenie Francuzi lepiej umieją się znaleźć, kiedy niedostatek żywności zagląda im w oczy, niż Anglicy! Sprzątnij Anglikowi ze stołu pieczeń wołową i kufelek piwka, a tylko pogdera, legnie i wyzionie ducha. Tymczasem te Francuziki… Niejaki kapitan Maude, zażywny chwat (później odprawiony do domu, kiedy szrapnel eksplodował pod brzuchem jego konia i po-szatkował nogę jeźdźcowi), opowiadał nam, jak to raz zaprosił go na kolację francuski poruczniczek. Kiedy nasz Maude zbliżał się do namiotu tamtego zucha, błogie wonie pysznego żarełka połaskotały mu nozdrza, uszy oczarowały dźwięki muzyki operowej, a oczy olśniła biel obrusu rozłożonego pod płachtą namiotu. Wyobraź sobie, że zaserwowany posiłek składał się z całych trzech dań! Kiedy Maude wynosił pod niebiosa gościnność gospodarza, zdumiał się usłyszawszy, że te wszystkie smakołyki to jedynie parę garści fasoli umiejętnie przyprawionych mieszanką ziół rosnących w pobliżu!
Niech mnie kule biją!
Mnie samemu jednak trudno narzekać na warunki, odbiegały bowiem od tego, co musiał znosić przeciętny Anglik w czasach mojego przybycia. Kwaterowałem w chacie wzniesionej przez pluton Turków. Codziennie na stół wjeżdżała porcja solonej wołowiny i suchary. Prawda, żałosne menu w porównaniu z tym, czym rozpieszczano nas w ojczyźnie, ale trudno rzec, żeby to była porcja głodowa. Co zaś się tyczy trunków, to już doprawdy nie można się było uskarżać. Piwo trafiało się z rzadka i było horrendalnie drogie — ale nie siarczyste trunki. Jest tu na przykład odmiana trucizny, którą zwą „rakija”, a którą pędzi miejscowe chłopstwo. Nieraz zdarzało mi się wiedzieć żołnierzy, w tym również noszących szlify, rozpaczliwie szukających godnej postawy po zmierzeniu się z paroma szklaneczkami zdradzieckiego płynu; takie zachowanie, oczywiście, nie było tolerowane. Niech przypomnę, jak to pewnemu zuchowi w naszej kompanii powinęła się noga, bo chociaż wyśmienity był z niego żołnierz i chłop na schwał, dobre sześć stóp cielska bez butów, to lubił tęgo popić. Karny apel jest zawsze wczesnym rankiem, przed całym regimentem; wtedy mróz ściął powietrze i wiał przenikliwy wiatr. Naszemu żołnierzowi przywiązano przeguby i kostki u nóg do solidnego trójkąta zbitego z drewna i obnażono go do pasa. Dobosz pracował dziewięcioramiennym pieścidełkiem, a tamburmajor liczył razy. Ojcze, ten zuch wytrzymał ich pięć tuzinów i ani nie pisnął, chociaż strumyki krwi trysnęły już po pierwszej dwunastce. Kiedy było po wszystkim, wyprężył się i zasalutował kapitanowi.
— To dopiero ciepłe śniadanko, panie kapitanie, serdeczne dzięki — rzekł, po czym odprowadzono go do lazaretu.
Wierz mi, Ojcze, lub nie, ale od tamtego nieszczęsnego dnia, w którym opuściłem Twój dom, nie zakosztowałem ani kropli trunku.
Teraz — wreszcie niemal słyszę Twój płacz! — opiszę Ci wielkie wydarzenia ostatnich kilku dni i jeśli łaskawie nakłonisz ucha, zakończę, zdając sprawę ze stanu mojego ducha i ciała.
Sewastopol to port wojenny nad Morzem Czarnym. Wyobraź więc sobie rozległą zatokę ciągnącą się od zachodu ku wschodowi i miasto rozłożone szeroko po jej południowej stronie. Jest podzielone na dwoje drugą, tym razem wąską zatoką, która wrzyna się na jakieś dwie mile w głąb lądu.
Ma to ten praktyczny skutek, Ojcze, że do zdobycia miast potrzeba dwóch armii. Siły atakujące jedną stronę nie mogą zaoferować wsparcia pozostałym, gdyż uniemożliwia im to zatoczka. Stąd też my i Francuzi rozłożyliśmy się osobno — oni po lewej, Brytyjczycy po prawej.
Obrona Rosjan jest — czy była — z pozoru skromna, ale zajmowali wyższe pozycje, ufortyfikowane z woli samej natury. Wspomniałem już o Ząbku, obsadzonym siedemnastoma ciężkimi działami.
Pamiętam, jak pewnego dnia zbliżyłem się milę do miasta, zamierzając przyjrzeć się okolicom. Ze wzgórka roztaczał się widok na znakomite okręty wojenne Rosjan, spoczywające niczym szare upiory w zatoce, i na mieszkańców Sewastopola przechadzających się bez żadnej obawy ulicami miasta, jakby sto czterdzieści tysięcy żołnierzy oblegających port było tylko snem. Ale forteca, która spoglądała w dół na nasze pozycje, nie była żadnym snem. Wielkie czarne lufy lustrowały mnie ze strzelnic, a kiedy okazałem zbytnią śmiałość, podniósł się obłoczek dymu i kula przeleciała z sykiem nad moją głową; tamci bowiem bardzo dobrze wstrzelali się w cel i trzymali w szachu całe przedpole.
Wspomniałem już, że oblężenie ciągnęło się przez wiele miesięcy i sporo ludzi, zniecierpliwionych brakiem postępu, pomrukiwało, że lord Raglan, żyjący dalekimi wspomnieniami i przyzwyczajony do tradycyjnych metod prowadzenia operacji, nie ma dość giętkiego umysłu, aby rozwiązać problem Sewastopola.
Z początkiem maja dało znać o sobie podobne niezadowolenie w kręgach dowódczych. Dołączyła do nas grupa oficerów, wyraźnie świeżo przybyłych z Anglii, gdyż ich epolety błyszczały jasno. Przewodził im generał James Simpson, zażywny dżentelmen o srogim spojrzeniu. Był z nimi cywil, dziwaczny jegomość mający pięćdziesiąt lat, wysoki na sześć stóp, obdarzony krogulczym nosem i gęstymi, smoliście czarnymi bokobrodami. Na głowie nosił niebotyczny cylinder, który przydawał mu jeszcze cztery stopy. (Krążyła legenda, że zabłąkany strzał Ruskich — jeden z tych, które nieustannie powalały kogoś z naszych — któregoś dnia przeszył na wylot to nakrycie głowy, ale nasz dżentelmen zdjął je, spokojny nad podziw, obejrzał dokładnie szkodę i obiecał, że po powrocie do Anglii wezwie do sądu carską ambasadę, domagając się zwrotu kosztów cerowania!) Jegomość ostrożnie brnął przez błoto, zaglądał do okopów i przypatrywał się inwalidom i rannym, a wszyscy widzieli jego zaaferowanie i troskę.