Выбрать главу

Mam nadzieję, że z mojego opisu rozpoznasz sławnego sir Josiaha Travellera, autora tych wszystkich cudów inżynierii, które przysporzyły wielkiej chwały manchesterskim przemysłowcom. Ale na ile mi wiadomo, urządzeń antylodowych nigdy wcześniej nie wykorzystywano podczas działań wojennych.

No cóż, sir Josiah przybył na półwysep we własnej osobie, służyć nam radą w tej właśnie sprawie.

Oczywiście, nie znalazłem się w gronie, które naradzało się po przybyciu Travellera, i z konieczności moja relacja opiera się na zasłyszanych wieściach. Generał Simpson, gorący zwolennik użycia nowego pocisku Travellera, optował za jak najszybszym wykorzystaniem wynalazku. Ale Raglan był temu z gruntu przeciwny. Czy stary książę sięgnąłby po diabelskie urządzenia tego rodzaju, ten sam książę, który zakazywał nawet używać bata przeciwko niepoprawnym moczymordom? (Takie pewnie argumenty wygłaszał Raglan). Nie, panowie, nie sięgnąłby, i lord Fitzroy Raglan nie zaaprobuje podobnego sprzecznego z naturą działania. Tradycyjne metody oblężenia, udoskonalone przez stulecia, nie mogą zawieść i nie zawiodą w tym miejscu.

No cóż, słowa Raglana spotkały się z poklaskiem i zaplanowano atak na fortecę.

Lecz tak się składa, Ojcze, że wystarczała już niewielka znajomość sztuki oblężniczej, aby zrozumieć, iż porywamy się z motyką na słońce. Zdobywanie takiej fortecy, jak Sewastopol z odsłoniętymi skrzydłami, przy niewielkiej przewadze liczebnej, bez wielkokalibrowych dział oblężniczych i wsparcia, było wręcz rozpaczliwym przedsięwzięciem. Niemniej jednak osiemnastego czerwca, po dziewięciu miesiącach wyczerpującego i bezowocnego oblężenia, oddziały sprzymierzonych podjęły się tego wyczynu.

Nasze bombardowanie zaczęło się dwa tygodnie wcześniej. Ojcze, pociski z dział i karabinów latały nad naszymi głowami nocą i dniem, a Rosjanie odpowiadali nam pięknym za nadobne. Nie ściągając munduru z grzbietu, tuląc karabin do piersi, prawie nie zmrużyłem oka podczas całego przygotowania artyleryjskiego. A jakby hałas dział nie wystarczał do zniszczenia spokoju naszych umysłów, żołnierze cara z całym zapałem zasypywali nasze pozycje trzydziestodwufuntowymi pociskami, jakby to były piłki krykietowe, we dnie, jak i w nocy, tak że o spaniu nie było nawet mowy!

W końcu wczesnym rankiem osiemnastego usłyszeliśmy trąbki i bębny wzywające do ataku. Wydaliśmy niezbyt zgrany okrzyk — pamiętaj, Panie Ojcze, że wtedy po raz pierwszy dane mi było skosztować smaku prawdziwej bitwy — i wystawiłem swój głupi łeb z okopu, żeby lepiej widzieć, co się dzieje.

Jako pierwsi ruszyli w dymach wystrzałów i oparach mgły Francuzi, depcąc zsiekaną ziemię. Rosjanie tylko na nich czekali i galijskie zuchy legły pokotem, niczym podcięte kosą; następne szeregi wpadły na powalonych i niebawem rozpętało się prawdziwe piekło. Obawiam się, Ojcze, że część dzielnych Galów oddała życie w tym całym chaosie z winy źle prowadzonego ognia sprzymierzonych.

W końcu dostaliśmy rozkaz do natarcia. Ruszyliśmy, strzelcy, po zrytym błocie, okrzyki paliły nam gardła, a odblaski słońca na zjeżonych bagnetach wskazywały drogę. Biegliśmy na najświetniejszą rosyjską redutę — Ząbek; mieliśmy osłaniać oddział, który niósł drabiny i worki z wełną, żeby wspiąć się na kamienne ściany dwuramnika. Wypaliłem z mojego karabinu i przez kilka chwil ogień bitewny płonął mi w żyłach!

Na nieszczęście Rosjanom ani było w głowach tańczyć do naszej melodii.

Pozostali w fortyfikacjach i zasypali nas najbardziej morderczym gradem z kartaczy i karabinów, jaki można było sobie wyobrazić. Ojcze, nigdy nie pojmę, jakim cudem przeżyłem tamto natarcie, gdyż wszędzie wokół mnie padali i nie wstawali lepsi niż ja żołnierze. W końcu zahaczyłem obcasem o miękką krawędź leja po pocisku; poleciałem na brzuch i wylądowałem na dnie leja. Ogień kartaczowy Rosjan zasłonił mi światło słońca. Wciskałem się w błoto, wiedząc, że wychylić nos w tamtej chwili, to szukać pewnej śmierci.

Mam nadzieję, że wierzysz mi, Ojcze, iż to nie tchórzostwo kazało mi przywrzeć do ziemi. Kiedy tam leżałem, w nozdrzach mając smród krwi i kordytu, a w duszy wściekły gniew, ślubowałem sobie, że kiedy tylko będę mógł, podejmę atak i drogo sprzedam młode życie.

W końcu wygramoliłem się z mojego schronienia i do wtóru gwizdu kul, z karabinem w dłoniach, pobiegłem przed siebie.

Przywitał mnie najbardziej niesamowity widok, jakiego mógłbym się spodziewać.

Długie drabiny oblężnicze zasłały równinę jak patyczki, a pośród nich spoczywały trupy żołnierzy — niektóre całe, inne pokawałkowane, zasnute dymem strzelniczym i zarzucone odłamkami pocisków. Tylko jedna drabina jakimś cudem zdołała wesprzeć się o wyniosłą ścianę reduty; drużyna, która ją doniosła, zastygła u dołu w błotnistej mazi — splątany kłąb rąk i nóg. A rosyjskie armaty spoglądały wyniośle z każdej strzelnicy.

Zagrała trąbka do odwrotu i pokuśtykaliśmy do okopów, odprowadzani świeżym gradem kul kartacznych naszych niegościnnych gospodarzy.

Tak zakosztowałem po raz pierwszy prochu, Ojcze, i kiedy tego wieczoru spocząłem na posłaniu, nękały mnie poważne wątpliwości. Bo jak usprawiedliwić równie absurdalne natarcie i śmierć tak wielu świetnych żołnierzy?

Nastał ponury tydzień. Między namiotami i chatami ciągnęły szeregi dwukółek, przyjmowały naszych biednych rannych i podskakując, odwoziły ich do szpitala, trzy mile w głąb wybrzeża.

Straszliwe krzyki i szlochy unosiły się w powietrzu.

A kanonada rosyjskiej artylerii nie dawała nam spokoju dniami i nocami, jakby szydząc z porażki i bezradności.

Niemniej niepokojące były pogłoski o awanturach, które wybuchły wśród dowództwa. Obrady toczyły się na okrągło i nieraz widziało się jakiegoś wyniosłego dżentelmena, jak wynurza się z kwatery lorda Raglana i przemierza obóz wielkimi krokami, płonąc gniewem na pobliźnionych policzkach, trzaskając białymi rękawiczkami o tańczącą pochwę szabli. Kilka razy widzieliśmy tego inżyniera, Travellera, przemierzającego kłusem obozowisko do namiotu Raglana, dźwigającego pod pachą tajemnicze plany i inne rysunki. Tak więc zdawaliśmy sobie sprawę, że w końcu zaczęto rozważać użycie tej dziwnej substancji — antylodu.

Ale sam lord Raglan nie ukazał się ani razu.

Wyobrażałem sobie tego dżentelmena, Ojcze, z twarzą zmartwiałą, choć ściągniętą bólem, głową pełną wspomnień o Waterloo i Żelaznym Księciu, w oku huraganu szykan i oskarżeń.

W końcu, dwudziestego siódmego czerwca, nasz kapitan zrobił zbiórkę. Z posępną miną poinformował nas, że lord Fitzroy Raglan zmarł poprzedniego dnia, dwudziestego szóstego. Generał James Simpson został mianowany nowym naczelnym dowódcą i powinniśmy być gotowi do kolejnej ofensywy, która nastąpi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Tę ofensywę, powiedział kapitan, poprzedzi „inne niż dotychczas przygotowanie artyleryjskie o bezprecedensowej sile”.

Po czym odszedł szybkim krokiem, sztywno wyprostowany, odmawiając wszelkich wyjaśnień.

Nigdy nie podano nam przyczyny śmierci Raglana. Niektórzy powiadali, że umarł rażony zawodem, po tym jak załamało się natarcie na reduty Rosjan, ale trudno mi w to uwierzyć. Bo już miesiąc wcześniej, kiedy przeprowadzał inspekcję obozu, Ojcze, troska i długotrwałe zmęczenie, zdawały się na stałe wyryte na jego szlachetnym obliczu. Niech Bóg broni, abyś kiedykolwiek spotkał ofiarę cholery, Ojcze — ja sam widziałem ich za dużo — ale jeśliby ci się miało to przydarzyć, to na pewno rzuci ci się w oczy wynędzniałe, niespokojne oblicze takiego nieszczęśnika; tak więc nie wątpię, co przypieczętowało los Raglana.