Zrobiłem zgrabnego koziołka w powietrzu, odbiłem się od bulaja i opadłem łagodnie obok Travellera. Delikatnie potrząsnąłem go za ramię.
— Sir Josiah, co pana dręczy?
Uniósł twarz. Wyrażała zarazem gniew i rozpacz, a tęczówki zwęziły się do rozmiarów niebieskich punkcików w cieniach Księżyca.
— Ned, jesteśmy w kropce! W kropce! Dotrzeć tak daleko, znieść tak wiele po to, aby przekonać się, że ten pompatyczny Duńczyk to nie tylko idiota, ale i szaleniec!
— … Jakiego Duńczyka ma pan na myśli? — spytałem ostrożnie.
— Hansena, oczywiście, i jego absurdalną teorię jajowatego kształtu Księżyca. Spójrz na to! — Pogroził pięścią zrytemu krajobrazowi, który rozciągał się nad nami. — To jasne jak słońce, że Księżyc ma idealnie sferyczny kształt, że jego masa musi być równo rozłożona, że tylna strona tego przeklętego świata jest równie pozbawiona powietrza jak przednia!
Wpatrywałem się w bezludny pejzaż. W głębokich cieniach poszarpanej krainy coś błyskało i migotało, być może granit lub kwarc. Doszedłem do wniosku, że nagły upadek ducha Travellera nie jest spowodowany rozpaczą czy lękiem, lecz poczuciem zdrady — przez sam Księżyc, przez Stwórcę, który miał czelność wymyślić ciało niebieskie z gruntu nie odpowiadające potrzebom inżyniera, a nawet przez tego biednego Hansena, który z całej wymienionej trójcy był z pewnością najmniej winny!
Traveller spoczywał na kanapce, wpatrywał się w Księżyc i mruczał coś pod nosem.
Byłem oszołomiony. Doszedłem jednak do wniosku, że jeśli nawet lądowanie na Księżycu jest przedsięwzięciem bezowocnym, nie mamy wyboru. Musimy trzymać się planu, jedynie bowiem Traveller mógł doprowadzić naszą podróż do szczęśliwego zakończenia. Ale inżynier najwyraźniej odgrodził się od wszystkiego i nie nadawał się do pilotowania statku.
Musiałem coś zrobić, albowiem mimo wszystkich dotychczasowych usiłowań groziła nam rychła śmierć.
Wyciągnąłem dłoń i z pewnym ociąganiem potrząsnąłem Tra-vellera za ramię.
— Sir Josiah, nie tak dawno oskarżał mnie pan o brak wyobraźni. Teraz czuję się zobowiązany wytknąć panu ten sam mankament. Czy to nie pan tłumaczył, że bez względu na to, czy odniesiemy sukces czy poniesiemy porażkę, będziemy żyli lub nie, powinniśmy spodziewać się wielkiej frajdy?
Cienie Księżyca wyostrzyły jego oblicze i po raz pierwszy, od kiedy go poznałem, Traveller wyglądał na swój wiek.
— Zawierzyłem wariackim teoriom Hansena, Ned — szepnął. — Moje nadzieje na znalezienie wody upadły i trudno mówić o jakiejkolwiek frajdzie, wielkiej czy małej. Czeka nas śmierć.
Był stary, zmęczony, przestraszony i zdumiewająco bezbronny; czułem się zaszczycony, że ten wielki mąż zdjął przy mnie maskę i odsłonił prawdziwe oblicze. Ale w tej chwili potrzebowałem dawnego Travellera, szalonego, pewnego siebie aroganta! Wskazałem w górę.
— Ale sir, przynajmniej w dalszym ciągu mamy pańskie cudo! Niech pan spojrzy na wnętrze tego krateru. Odkryliśmy najpotężniejszy region satelity, stosowny pomnik pańskich osiągnięć, i jeśli przyszłe pokolenia kiedykolwiek będą miały okazję poznać naszą odyseję, z pewnością nazwą ten obszar imieniem wielkiego Josiaha Travellera!
To obudziło w nim cień zainteresowania i uniósł platynowy nos, aby spojrzeć na srebrny pejzaż.
— Krater Travellera. Może. Niewątpliwie użyje się jakiejś zwulgaryzowanej nazwy łacińskiej.
— I niech pan pomyśli, co za uderzenie spowodowało tak monstrualną bliznę. Ten cholerny Księżyc mało się nie rozleciał na dwoje.
Podrapał się po brodzie i zmierzył bacznym wzrokiem krater.
— Trudno przyjąć, żeby to był meteoryt… Nie, Ned, podejrzewam, że przyczyna tego wgłębienia musiała być dużo bardziej niesamowita.
— O czym pan myśli?
— O antylodzie! Ned, jeśli tę niesamowitą substancję odkryto na powierzchni Ziemi, czemu nie miałaby występować na innych planetach i satelitach? Wyobrażam sobie ciało niebieskie, coś w rodzaju komety, przybywające z gwiazd i wpadające w Układ Słoneczny. Składa się w przeważającej części lub w całości z antylodu. Pod wpływem ciepła Słońca drobne skupiska lodu wybuchają, a koszmarne cielsko wpada w konwulsje, targające nim we wszystkich możliwych kierunkach. W końcu, świecąc i płonąc, spada na Ziemię… Ale na swej drodze napotyka nieruchome ciało cierpliwego towarzysza naszej planety. Wybuch jest niebywały — jak powiedziałeś — niemal rozdziera Księżyc na pól. Ściany krateru toczą się po torturowanej powierzchni niczym morskie fale. I należy wyobrazić sobie miliony ton sproszkowanych księżycowych skał i pyłu wyrzucone w przestrzeń wraz z kawałkami antylodowej komety. Być może niektóre jej fragmenty dotarły nawet na powierzchnię samej Ziemi.
Wpatrywałem się w opustoszały pejzaż i zadrżałem, wyobraziwszy sobie go nałożonego na mapę Europy.
— W takim razie musimy być wdzięczni Księżycowi, że zatrzymał kometę i nie spadła na Ziemię, sir Josiah.
— W rzeczy samej.
— A nie przypuszcza pan, że nędzny profesor Hansen mógł jednak mieć rację? Czy na Księżycu nie było obszaru okrytego powietrzem, być może zamieszkałego, lecz zrujnowanego wybuchem antylodu?
Pokręcił przeczącą głową, dając przy tym wyraz pewnej tęsknocie.
— Nie, chłopcze. Obawiam się, że zacny Duńczyk mylił się całkowicie, gdyż sama geometria Księżyca wyklucza teorię jajowatego kształtu. Szansę znalezienia wody potrzebnej nam do przeżycia są nadal bliskie zeru.
Zdesperowany odwróciłem twarz ku ciemniejącemu nad nami pejzażowi. Tak więc dzięki mym dyplomatycznym zdolnościom udało mi się wyciągnąć Travelłera z marazmu i strachu — lecz nie do tego stopnia, żeby zechciało mu się kiwnąć palcem w celu uratowania nam życia.
…Lecz wtem po raz wtóry dostrzegłem migotanie jakby światła setek gwiazd betlejemskich; ostre, szkliste błyski pośród poprzewracanych gór księżycowych.
— Traveller! — krzyknąłem. — Zanim całkowicie pogrąży się pan w rozpaczy, niech pan spojrzy w górę. Co tam tak błyszczy?
Znów potarł podbródek, ale poszedł za moją wskazówką.
— To może być byle co, chłopcze — powiedział łagodnie. — Kawałki kwarcu albo skalenia…
— Ale to może być też woda! Zamarznięte kałuże lśniące w promieniach Słońca!
Spojrzał na mnie niemal z dobrocią i wyczułem, że szykuje się do rozwlekłego wykładu na temat źródła mojego ostatniego złudzenia — po czym na jego obliczu zajaśniała determinacja, niczym Słońce, które wynurza się zza zwałów chmur.
— Na Boga, Ned, może masz rację. Kto wie? I na pewno nigdy niczego się nie dowiemy, jeśli pozwolimy „Faetonowi” spaść bezwładnie na to gruzowisko. Dość tego! Ten świat czeka na nasz podbój. — Złapał cylinder i wcisnął go na głowę.
Ogarnęło mnie uniesienie.
— Czy przystąpi pan do realizacji planu, który czeka przygotowany w pańskim notatniku?
Zerknął na notatnik. Nadal spoczywał przypięty do jego kolana.
— Co, mam trzymać się tego? Obawiam się, że zbyt daleko odbiegłem od harmonogramu. — Cisnął notatnik daleko w cienie. — Za późno na kalkulacje i wyliczenia. Teraz musimy poprowadzić „Faetona” tak, jak miał być prowadzony — ręką, głową i okiem. Trzymaj się, Ned!
Szarpnął dźwignie. Antylodowe rakiety zahuczały i padłem na pokład.
Rozpoczął się kilkuminutowy koszmar, atakujący mój umysł kłębem obrazów i dźwięków. Silniki wyły jak opętane, a podłoga mostka — szereg nierówno dopasowanych płyt, mocowanych śrubami — wciskała się w moją twarz i tors. Nie pozostało mi nic innego jak złapać się pierwszego lepszego uchwytu — były to żelazne nóżki kanapki pilota. Pomyślałem przy okazji, że Traveller zachował się nie inaczej niż zwykle, całkowicie lekceważąc zdrowie i życie tych, których usiłował ratować. Z pewnością kilkusekundowa zwłoka, która pozwoliłaby mi dotrzeć do kabiny, nie miała żadnego znaczenia.