Po pewnym czasie światło Księżyca się zmieniło. Cień mojej głowy na pokładzie poruszył się i wydłużył. W końcu objęła nas ciemność, rozjaśniona tylko słabym blaskiem zwojów Ruhmkorffa. Uznałem, że latający statek zrobił zwrot i jest skierowany rufą ku Księżycowi.
Wreszcie przyszła błogosławiona ulga, silniki przycichły! Chociaż wyły dalej, to było o wiele ciszej i miałem wrażenie, jakby zdjęto mi z pleców wielki ciężar. Ostrożnie oderwałem twarz od podłogi, następnie uniosłem się na czworaki, potem wstałem — i ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że nadal stoję na pokładzie, nie unoszę się w powietrzu!
— Sir Josiah! Już nie fruwamy…
Leżał na kanapce, lekko poruszając dźwigniami.
— Och, cześć, Ned. Całkiem zapomniałem, że tu jesteś. Tak, już nie spadamy swobodnie. Zdecydowałem, że najlepiej uczynię, łapiąc byka za rogi. Tak więc skierowałem nas prosto ku Księżycowi, od którego zresztą dzieliło nas marne kilka tysięcy mil…
— Myślałem, że zostanę zmiażdżony o te płyty.
Popatrzył na mnie z lekkim zdziwieniem.
— Doprawdy? Ale przecież ciążenie było tylko nieco większe od ziemskiego. — Zdziwienie przeszło w surowość. — Lot cię osłabił. Ostrzegałem, mówiłem, że masz uprawiać gimnastykę jak ja. To cud, że twoje zetlałe kości nie rozprysły się w proch.
Już byłem gotów mu wyjaśnić, dlaczego to nie ćwiczyłem dziarsko, idąc za jego przykładem — a mianowicie dlatego, że przez kilka dni nie mogłem ruszyć ręką ni nogą po tym, jak dokonałem ponoć heroicznego czynu w przestworzach — ale dałem sobie spokój z usprawiedliwieniami.
— Więc odwrócił pan statek — powiedziałem.
— Tak, i teraz opadamy na Księżyc, ustawieni do niego tyłem — radośnie potwierdził moje przypuszczenie. — Odczuwasz obecnie swój ciężar. Jego wielkość jest taka sama, jak na Księżycu. Jedna szósta twojego ciężaru na Ziemi. Zmniejszyłem prędkość do możliwego najmniejszego poziomu i utrzymuję ją. — Zmierzył mnie surowym, pytającym wzrokiem. — Zakładam, iż rozumiesz dynamikę naszej sytuacji. To, że równowaga przyciągania księżycowego i ciągu rakiet nie jest dziełem przypadku?
— Może sprawy teorii zostawimy sobie na potem — odrzekłem sucho. Stanąłem na czubkach palców i podskoczyłem w górę. W mym osłabionym stanie nawet cząstkowa grawitacja wydawała się znacząca, ale z łatwością wzbijałem się w powietrze. — Więc takie wrażenia będą towarzyszyły przechadzce po Księżycu?
— Jak najbardziej. — Wykręcił głowę i spojrzał w peryskop. — Teraz muszę ustalić miejsce lądowania. O zachodzie Słońca spoczniemy między księżycowymi górami.
Trzymając się kanapki, odwróciłem się i wyjrzałem przez bulaje. Niebo z wyłączeniem obszaru Słońca było zupełnie mroczne, a jako że opadaliśmy ku niewidocznej z Ziemi stronie Księżyca, nasza planeta ukryła się przed nami. Nagie iglice skalne, potrzaskane w wyniku przedwiecznego zderzenia, wyciągały ku nam ząbkowane krawędzie. Cienie rozlewały się niczym upuszczona krew.
— Czemu nie wylądujemy w świetle? — spytałem. — Te cienie skutecznie utrudniają znalezienie bezpiecznego lądowiska.
— Ale „Faeton” nie był projektowany z myślą o długim pobycie na Lunie, Edwardzie! — powiedział z pewną niecierpliwością Traveller. — Przypomnij sobie, że przebywając w przestrzeni, musi stale wirować wokół swej osi, aby uniknąć przegrzania jednej ze stron kadłuba. Kiedy wylądujemy, taki ruch będzie niemożliwy, a Słońce operuje na powierzchni Księżyca równie mocno jak między planetami. Mam tylko nadzieję, że kiedy z łaski Pana przeżyjemy lądowanie, nasz pobyt na powierzchni nie przekroczy kilku godzin, gdyż nawet krótki okres w bezlitosnym blasku Słońca naraziłby nasz delikatny statek na spalenie. Z drugiej strony księżycowa noc grozi nam zamarznięciem na lód. Tak więc najlepiej postąpimy, umieszczając ułamek powierzchni kadłuba w cieniu, a resztę w Słońcu; osiągniemy w ten sposób pewną równowagę między ogniem i lodem.
Osuwaliśmy się w księżycowy pejzaż. Wokół wyrastały przewrócone góry, a z dołu unosiły się warkocze pyłu, poruszone pracą dysz.
Obudziła się we mnie wiara, że przeżyjemy tę operację.
Silniki, pracujące do tej pory z basowym pomrukiem, zakaszlały niepewnie i umilkły. Odwróciłem się, pełen szaleńczej nadziei. Wylądowaliśmy na powierzchni? Lecz kiedy spojrzałem w dół, ze zgrozą stwierdziłem, że moje stopy odrywają się od podłogi.
— Sir Josiah! — wrzasnąłem. — Znów unoszę się w powietrzu !
— Paliwo nam się skończyło, Ned — powiedział ze spokojem inżynier. — Opadamy swobodnie. Uczyniłem, co w mojej mocy. Teraz pozostała nam tylko modlitwa.
Pejzaż księżycowy ruszył ku nam z większą prędkością, kiwając się na boki.
Tysiące pytań przemknęło mi przez głowę. Jak wysoko wisieliśmy nad powierzchnią, kiedy silniki odmówiły współpracy? Ile wynosi przyspieszenie podczas spadania w warunkach słabej lunarnej grawitacji? Jak silne zderzenie wytrzyma „Faeton”? A może rozpęknie się jak skorupka jajka i wypadniemy z niego wszyscy na bezlitosne księżycowe kamienie niczym ciepłe, miękkie, bezbronne kurczęta?
Rozległ się zgrzyt metalu o skałę.
Kolejny raz padłem na pokład. Usłyszałem brzęk szkła, trzask materiału i skóry. Pokład wykrzywił się szaleńczo i zjechałem kilka stóp, lądując pod zestawem instrumentów pokładowych. Pokład wrócił do normalnej pozycji. Przycisnąłem twarz do płyty podłogowej, oczekując chwili, w której kadłub pęknie, powietrze ucieknie mi z płuc i nigdy więcej nie zaczerpnę oddechu…
Lecz odgłosy zderzenia zamarły; statek wbił się nieco głębiej w wymoszczone skalne gniazdo. Zapanowała wielka cisza; nie towarzyszył jej gwizd uciekającego powietrza ani zgrzyt metalu; wciąż żyłem i oddychałem równie wygodnie jak do tej pory.
Powoli dźwignąłem się na nogi, nie zapominając o niskiej lunarnej grawitacji. Sir Josiah stał na swojej kanapce, uwolniony od pasów bezpieczeństwa. Wziął się pod boki i w cylindrze zuchowato zatkniętym na głowie ogarniał wzrokiem swoje nowe włości.
Wdrapałem się obok niego. Kosztowało mnie to niewiele wysiłku. Teraz dostrzegłem, że jego marynarka jest rozdarta na plecach i krew sączy się równym strumyczkiem z pomarszczonego policzka, rozciętego do skroni.
Otaczało nas skalne miasto. Cienie uciekały przed Słońcem, jeszcze wyglądającym zza odległego szczytu. Teren był pozbawiony powietrza, opuszczony, absolutnie nieprzyjazny człowiekowi — a jednak zdobyty.
— Dobry Boże, Traveller, doprowadził nas pan na Księżyc. Chwała pana umiejętnościom nawigatora i talentom inżyniera, ale wszystko to nic w porównaniu z żelaznym opanowaniem i wizjonerstwem pańskiego geniuszu.
Zbył moje słowa pomrukiem i rzekł:
— Piękne mowy są dobre na pogrzebach, Ned. Daleko nam jeszcze do roli bohaterów tych obrządków. Mamy zadanie do wykonania. — Wskazał na Słońce. — Powiedziałbym, że za jakieś sześć do ośmiu godzin Słońce całkiem zniknie za tamtą skalną wieżyczką i powróci nie wcześniej niż za dwa tygodnie. Jak się nie ruszymy, to powoli, ale nieodwołalnie, zamarzniemy na kamień. Potrzebujemy wody, Ned, i im szybciej się stąd wydostaniemy i przyniesiemy ją sobie, tym szybciej Pocket zaparzy nam czajniczek wyśmienitej herbatki i wyruszymy z powrotem na matkę Ziemię!