Выбрать главу

Olśniewał zjawiskową urodą; rozliczne zegary i inne wskaźniki lśniły w słabym żółtym blasku zwojów Ruhmkorffa jak rozjaśnione blaskiem świec oblicza kolędników; a całość była skąpana w łagodnym niebieskim świetle, świetle Ziemi, wiszącej wprost nad szklaną kopułą dachu.

Wpatrywałem się w tę cudowną wyspę wody i chmur i w migocącą iskierkę Małego Księżyca, który unosił się nad oceanami, i chociaż wiedziałem, że mamy przed sobą jeszcze wiele dni podróży, każda mijająca chwila przybliżała mnie do domu i świata ludzkich spraw, z którego zostałem wyrwany; świata wojny — i miłości.

Wpatrywałem się w naszą planetę, aż wydało mi się, że rozmigotane oceany odbijają blask łagodnych oczu Françoise, moich latarni nadziei.

Rozdział 12

Powietrze Anglii

Josiah Traveller sprowadził „Faetona” z powrotem do Anglii 20 września 1870 roku.

Inżynier powoził sponiewieranym pojazdem powietrznym, wiodąc go przez ognie atmosfery, wichury okrążające wysoko nasz glob i w końcu przez morderczą burzę. Jeszcze na milę od Ziemi kuliliśmy się na strapontenach, obserwując z lękiem przez bulaje ogniste miecze wyskakujące z chmur. Wydawało się wtedy, że nasza droga ku Ziemi wiedzie przez piekło.

W końcu „Faeton” osiadł z podskokiem na miękkim rżysku gospodarstwa wiejskiego w Kencie, wyczerpawszy prawie cały zapas cennej wody. Rakiety ucichły po raz ostatni i w saloniku, który tak długo był naszą celą więzienną, zapanowało milczenie. Pocket, Holden i ja wpatrywaliśmy się w siebie, podminowani. Usłyszeliśmy łagodne westchnienie powietrza Anglii muskającego kadłub statku, a kiedy dotarło do nas, że w końcu jesteśmy w domu, zaczęliśmy krzyczeć jak ludzie niespełna rozumu.

Francuz łkał, zakrywając twarz. Zauważyłem to i pod wpływem dziwnej sympatii, którą poczułem do nieszczęśnika, zamierzałem pocieszyć go kilkoma ciepłymi słowy. Ale krew tętniła mi żywo na myśl, że powróciłem do rodzinnego kraju, co przez większą część naszego zdumiewającego lotu poza atmosferę po prostu nie mieściło mi się w głowie. Tak więc odrzuciłem krępujące pasy, wciąż wydzierając się jak bałwan, wstałem i…

…i padłem na podłogę jak skoszony pięścią awanturnika. Nie powalił mnie jednak nikt obcy, lecz własny ciężar!

Nogi ugięły się pode mną, jakby były z papieru, a twarz została nieprzyjemnie rozprasowana o pokład. Uniosłem się na rękach drżących z wysiłku i wsparłem plecami o ścianę.

— Niech to licho, panowie, ta grawitacja potrafi dać w kość.

Holden skinął głową.

— Traveller ostrzegał nas o wyniszczających właściwościach braku ciążenia.

— Tak, ale na co przydały się nam te wszystkie paskudne ćwiczenia. Wybierać się na Księżyc z hantlami! No, ciekaw jestem, jak sam wielki człowiek radzi sobie z tym zapomnianym ciężarem… — Ale Holden zawstydził mnie, przypominając, że Traveller jest starcem, który nie powinien wysilać swego serca. Tak więc to ja poczołgałem się niczym osłabione dziecko do wielkiego włazu w ścianie saloniku.

Z ogromnym wysiłkiem przekręciłem właz i otworzyłem go kopnięciem.

Powiew chłodnego powietrza, esencja angielskiego jesiennego popołudnia, wtargnął do statku. Słyszałem, jak Holden i Pocket pełnymi haustami wciągają świeży tlen. Nawet Bourne ocknął się z rozpaczy i przestał szlochać. Leżałem na plecach i wdychałem cudowne powietrze, czując, jak krew żywiej krąży mi w policzkach, szczypanych chłodem.

— Ależ zaduch panował w tym statku! — zawołałem.

Holden oddychał głęboko, pokasłując.

— Układ chemiczny Travellera to naukowe cudo. Ale muszę się z tobą zgodzić, Ned. Powietrze w tym pudełku stawało się coraz smrodliwsze.

Usiadłem i przesuwałem się po podłodze, aż wypuściłem nogi nad dziesięciostopową przepaścią, dzielącą nas od czarnej gleby Kentu. Ogarnąłem wzrokiem pola, żywopłoty i warkocze dymów z chat.

Spojrzałem w dół, zadając sobie w duchu pytanie, jak zejdziemy na ziemię — i napotkałem wzrokiem wytrzeszczone oczy wieśniaka. Miał na sobie podniszczony, ale schludny tweedowy garnitur, sięgające kolan zabłocone buty i słomkowy kapelusz.

W dłoniach obronnym gestem trzymał wielkie widły. Kiedy wpatrywał się w nasz niesamowity statek, rozdziawił usta, odsłaniając zniszczone uzębienie.

Machinalnie poprawiłem krawat i pomachałem mu dłonią.

— Dobry wieczór, sir.

Cofnął się trzy kroki, uniósł wyżej widły i opuścił niżej szczękę.

Podniosłem ręce i posłałem mu mój najlepszy uśmiech dyplomaty.

— Sir, jesteśmy Anglikami. Nie musi się pan niczego bać, mimo że przybyliśmy tu w tak niecodzienny sposób. — Należało w końcu błysnąć skromnością. — Niewątpliwie słyszał pan o nas. Należę do grupy sir Josiaha Travellera, a to jego „Faeton”.

Przerwałem, oczekując natychmiastowego rozpoznania — z pewnością byliśmy przedmiotem spekulacji prasowych od czasu naszego zniknięcia — ale zacny wieśniak tylko nachmurzył się i wyjąkał jedno słowo. Jak zrozumiałem, było to:

— Czego?

Zacząłem wyjaśnienia, ale zabrzmiały fantastycznie nawet w moich uszach i rolnik jedynie bardziej się nasrożył, a jego podejrzliwość wzrosła. Tak więc w końcu się poddałem.

— Sir, pozwolę sobie podkreślić taki oto fakt: jest nas czterech Anglików i Francuz i niezwykle liczymy na pańską pomoc. Wbrew temu co sugeruje moja młodość i zdrowy wygląd, nie mogę nawet utrzymać się na nogach, a to z racji zdumiewających doświadczeń, które przeszedłem. Dlatego proszę pana jak chrześcijanin chrześcijanina o udzielenie nam pomocy.

Czerwone jak jabłuszko oblicze wieśniaka było obrazem nieufności. Ale w końcu po wielu pomrukach i narzekaniach na spalenie akrów rżyska zniżył widły i podszedł do statku.

Nazywał się Clay Lubbock.

Potrzebował pomocy dwóch najsilniejszych synów, aby zabrać nas ze statku. Posłużyli się linami i ześliznęliśmy się z jednej pary mocarnych ramion w drugą. Potem załadowano nas na wóz i owiniętych derkami zawieziono na farmę. Nasz środek lokomocji wyczyniał najdziksze podskoki na nierównym gruncie i Traveller trzęsącym się głosem zwrócił uwagę na ironię losu, który doprowadził do dramatycznej nierówności używanych przez nas technologii. Lecz wygląd inżyniera — chudość i kruchość postaci, śmiertelna bladość oblicza — zaprzeczał żartobliwemu tonowi, tak że nikt nie przyłączył się do kpin.

Chłopi w milczeniu i zafascynowani studiowali wzrokiem jego platynowy nos.

W domu przywitała nas pani Lubbock, prostoduszna, siwa niewiasta o potężnych, owłosionych ramionach. Bez żadnych pytań i jak-się-macie oceniła nasz stan bystrym okiem nabywcy żywego inwentarza i mimo protestów Travellera usadziła nas opatulonych przed huczącym kominkiem i zmusiła do wypicia tęgiego rosołu z kury. Tymczasem Lubbock zaprzągł najszybsze konie i pojechał ogłosić wieść o naszym powrocie.

Traveller żartował z tego życzliwego aresztu domowego, protestując, że nie jest wcale niesprawny i ma pracę do wykonania. Niecierpliwił się, chcąc dotrzeć jak najszybciej na stację telegrafu i zapoczątkować działania, które pozwoliłby przetransportować pobliźnionego „Faetona” do Surrey, gdzie miał swój dom. Holden go uspokoił.

— Ja też pragnę jak najszybciej znaleźć się na łonie cywilizacji — powiedział. — Niech pan pamięta, jestem dziennikarzem. Moja gazeta i inne pisma winny mnie sowicie wynagrodzić, kiedy zgrabnie opiszę naszą wyprawę. Ale, sir Josiah, zdaję sobie sprawę z mego wyczerpania. Kiedy tylko świat dowie się o naszym powrocie, zaleje nas hurma ciekawskich. Los poddał mnie próbom nieporównywalnym w historii człowieka i teraz ledwo mam siłę dźwignąć łyżkę z zupą. Tak więc z wdzięcznością przyjmuję miłą opiekę pani Lubbock i szansę powrotu do sił. I pan też powinien na to przystać, sir Josiah!