Pocket zareagował na moją niezapowiedzianą wizytę z niebywałym entuzjazmem; nawet poprosił mnie o przywilej uściśnięcia mi ręki, którą następnie machał długo i serdecznie. Służący, mając twardy grunt pod nogami, był rześki i pewny siebie.
— Sir Josiah będzie zachwycony pańskim widokiem, ale w tej chwili ma gościa — oznajmił. — Tymczasem czym mogę panu służyć, sir? Może herbaty, a może miałby pan ochotę nieco się porozglądać?
Nie wyjawił, kim był wspomniany „gość”, i nie naciskałem go w tej mierze.
— Będę z wami szczery, Pocket — powiedziałem, popijając herbatę. — Tak do końca nie wiem, po co tu przybyłem…
Uśmiech, którym mnie obdarzył, świadczył o jego zadziwiającej mądrości.
— Nie musi się pan tłumaczyć, sir — dodał. — Jestem przekonany, że w tych niespokojnych czasach mogę rzec w imieniu sir Josiaha, iż jego dom jest pańskim domem. Tak jak było w „Faetonie”…
Poczułem, że się czerwienię.
— Wiecie, Pocket, trafiliście w sedno… Dziękuję wam. Lękając się, że drżeniem głosu zdradzę wzruszenie, zamilkłem i skupiłem się na herbacie.
Dom był zaskakująco mały i obskurny. Głównym pomieszczeniem była wielka oranżeria w południowym rogu, niegdyś zapewne pełna roślin, a obecnie zamieniona przez Travellera w obficie zaopatrzone laboratorium. Z kolei stodoła służyła za miejsce budowy większych konstrukcji. Budynki otaczało kilka akrów ziemi. Nic na nich nie rosło, a w kilku miejscach — tam, gdzie przeprowadzano próby silników rakietowych i startów — trawa została spalona i wyzierał nagi grunt.
Oranżeria zajmowała niemało miejsca. Miała szkielet z malowanego na biało kutego żelaza, co stwarzało wrażenie lekkości; w łagodnym świetle przeróżne narzędzia i maszyny wyglądały jak pozaziemskie rośliny. Laboratorium przypominało wnętrze młyna; napęd parowy wprawiał w ruch rozmaite maszyny za pomocą skórzanych pasów. Były tam również małe tokarki, walcownia blach, tłocznie, palniki acetylenowe, imadła. Wszędzie wokół leżały owoce pracy tych urządzeń, niektóre znane z „Faetona”. Pocket wskazał na przykład dyszę rakiety, świecącą w słabym słońcu jesieni, skierowaną ku górze niczym kielich niesamowitego kwiatu.
— A co z samym „Faetonem”? — spytałem.
— Mieliśmy istne utrapienie, żeby ściągnąć staruszka z Kentu do domu. Uwierzy pan, trzeba było użyć dźwigu parowego, żeby go ruszyć. A ten wredny Lubbock wciąż zrzędził, że ryjemy jego bezcenne rżyska.
Roześmiałem się.
— Nie można mieć pretensji do biedaka. W końcu nie zapraszał nas, żebyśmy ni stąd ni zowąd spadli mu na głowę.
— A co się tyczy naszego staruszka, to sir Josiah powiada, że spisał się na medal, biorąc pod uwagę, żeśmy wyciskali z niego siódme poty. Trudno rzec, aby był w tym celu zaprojektowany.
— A o kim z nas można to powiedzieć? — spytałem z westchnieniem.
— Zaskakujące, że ucierpiał niewiele. Nadłamana noga, wygięcie dyszy, parę rys i osmaleń, nadwyrężona pompa powietrzna czy dwie — a wszystko to pańska zasługa, sir, że ośmielę się powiedzieć.
Opuściliśmy oranżerię i udaliśmy się na świeże powietrze. Skierowaliśmy się przed dom.
— Więc „Faeton” będzie mógł dalej latać? — zapytałem.
— Móc to by mógł, ale chyba nie będzie. Sir Josiah uzupełnił zapasy paliwa, żeby wypróbować silniki, i poświęcił masę czasu na doprowadzenie statku do jakiego takiego stanu, ale uważa, że dostał za bardzo w kość. Sir Josiah ma w głowie pełno nowych pomysłów. Chce stworzyć nowego „Faetona”, jeszcze doskonalszego i silniejszego niż pierwszy. Myślę, że ten zostanie jakby pomnikiem na jego cześć.
— To zrozumiałe — powiedziałem.
Pocket nagle przystanął i spojrzał uważnie przed siebie.
— No cóż, można tylko mieć nadzieję, że uda mu się zrealizować te zamysły — dodał cichszym głosem.
Zaskoczony tonem służącego, odwróciłem się, idąc za jego wzrokiem. Przed frontowymi drzwiami dostrzegłem znajomą postać Travellera. Cylinder nosił równie dziwacznie i zawadiacko jak zawsze. Gospodarz odprowadzał do wyjścia gościa. Ten słusznej postury dżentelmen wsiadał akurat do powozu. Wyglądał na sześćdziesiąt lat, a rysy twarzy wydawały mi się skądś znajome. Przyglądałem się włosom zakrywającym łysiejącą czaszkę, gęstym bokobrodom, nieruchomym oczom, układającym się w podkowę ustom…
— Dobry Boże — szepnąłem. — To sam Gladstone!
Woźnica lekko trącił batem konia i powozik odjechał. Traveller ruszył wzdłuż domu, niewidzącymi oczami przyglądając się winorośli, która czepiała się ściany szczytowej. Już miałem do niego podejść, ale Pocket mocno złapał mnie za rękaw, dając znak, bym tego nie czynił. Tak więc czekaliśmy aż sir Josiah, sam do nas dotrze.
Wreszcie się to stało. Wyprostował się, poprawił cylinder i założył ręce za plecy; platynowy nos lśnił w słabym listopadowym słońcu.
— Ach, to ty, Ned… — przywitał mnie głosem równie pozbawionym siły jak blask słońca. — Słyszałem, że przyjechałeś. Wybacz, byłem… zajęty.
— To premier, prawda? — spytałem bez żadnych wstępów.
— Musisz poniechać tego twojego zwyczaju wygłaszania oczywistości, Ned — napomniał mnie, ale jego głos zdradzał, iż nie otrząsnął się jeszcze z zamyślenia.
— Czytałem o kapitulacji Bazaine’a.
— Tak. — Popatrzył na mnie z uwagą. — Dzienniki są pełne szczegółów tego wydarzenia. Ale podają również wiadomości o „Albercie”.
Nagle przed oczami wyrósł mi wizerunek Françoise i krzyknąłem:
— Jakie wiadomości?! Musi mi pan powiedzieć.
— Edwardzie… — Ujął mnie za ramiona. — „Alberta” zamieniono na machinę wojenną. Francuscy sabotażyści, ci… — Szukał słowa.
— Franc-tireurzy.
— Porwali go, zainstalowali działo na pokładzie i zmieni-li w gigantyczny ruchomy zamek. Kierują go do Paryża i mają w planach natrzeć na oblegających Prusaków. Edwardzie, to czyste szaleństwo. „Albert” to statek pasażerski, nie pancernik. Jedna celna kula armatnia i będzie po nim…
Obrazy wywołane jego słowami były tak fantastyczne, że prawie nie mogłem dopatrzyć się w nich sensu.
— A pasażerowie? Co z nimi?
— Nic nie wiadomo.
— O co w tym wszystkim chodzi? — spytałem zduszonym głosem. — Jeśli premier Wielkiej Brytanii składa komuś wizytę, to nie po to, żeby dostarczać wiadomości, choćby nie wiem jak dramatyczne.
— Oczywiście, że nie. — Odwrócił wzrok, ale zdołałem dostrzec w jego oczach ten sam lęk, który obserwowałem tam, na farmie Lubbocków. — Gladstone chciał zdobyć moją sympatię, przynosząc wieści o „Albercie”. Ale nie wydaje mi się, żeby podciągał wojnę w Europie i moje kłopoty pod jeden strychulec. Widzisz, rząd uznał, że czas decyzji dojrzał. Tak, Metz upadł, ale Paryż trzyma się, wbrew wszelkim racjonalnym obliczeniom, nawet za cenę zagłodzenia mieszkańców. Tymczasem Prusacy przemawiają coraz bardziej wojowniczym językiem i głoszą coraz ambitniejsze cele. Są niewielkie szansę sprawiedliwego zakończenia tej wojny i rząd mocno żałuje, że Europejczycy nie potrafią już wojować uczciwymi metodami i zawierać pokoju, trzymając się sensownych reguł. — Pokręcił głową. — Gladstone powiada, że jeśli Brytania nie dokona interwencji, chaos na kontynencie będzie trwał przez całe pokolenie. Tak gada, ale, oczywiście, nie wierzy w to, co mówi. Brytania jak zwykle ma własne cele na oku, a Gladstone jest gotów powiedzieć wszystko, żeby nakłonić mnie do współpracy. Niemniej jednak… niemniej jednak co będzie, jeśli mówi prawdę? Czy mam prawo przeciwstawiać się historii? — Palnął się w czoło, zsuwając cylinder do tyłu, i pokręcił głową.