Выбрать главу

Ująłem go za ramię.

— Sir Josiah, czy prosił pana o sporządzenie takiej broni anty lodowej, jakiej użyto w kampanii krymskiej?

— Nie. Nie, Edwardzie, oni chcą nowej broni… Niewiarygodne rzeczy im się roją. Jak ludzie skonstruowani identycznie jak ty i ja mogą chodzić swobodnie, snując takie plany…? I powiadają, że jeśli nie pójdę z nimi na współpracę, pozbawią mnie funduszy. — Roześmiał się z goryczą. — Które zresztą już były skąpe. Wypędzą mnie z mojego domu, zabronią dostępu do anty-lodu i wezmą na swoje usługi jakichś umysłowych karłów.

Wpatrywałem się w jego długą, umęczoną twarz i przypomniały mi się słowa Holdena o problemach finansowych Travellera. Czyżby nieznajomość tych spraw była piętą achillesową wielkiego inżyniera, skazą, która w końcu miała przywieść go do ruiny — tak jak zniweczyła plany jego bohatera, Brunela?

Miałem nadzieję, że Traveller nie zrealizuje żadnego z ohydnych zamierzeń rządu, ale w jego głosie była niepewność, a kolejne słowa natchnęły mnie niepokojem.

— Gladstone to głupiec i flirciarz, nie ulega kwestii; ale to również polityk, Edwardzie. I udało mu się zasiać wątpliwości w mej duszy! Jeśli bowiem to ja skonstruuję te urządzenia, być może uda mi się, jak on to nazywa, „zadbać o ich naukową skuteczność”. Gdy jacyś partacze zaczną maczać palce w tym wszystkim, możemy stać się świadkami katastrofy na niebywałą skalę. — Teraz na jego twarzy gościł niekłamany ból. — Powiedz, Edwardzie, co mam czynić? Obawiam się, że jestem skazany na współpracę z nimi…

— Na miłość boską, Traveller, co oni każą panu zbudować?

Opuścił głowę, jakby ogarnięty wstydem.

— Niewielkie rakiety. Jakby pomniejszone „Faetony”. Ale bez pilota na pokładzie. Zainstalowano by na nich odmianę mojego stołu nawigacyjnego z żyroskopowym układem sterującym, który doprowadzałby rakietę na wyznaczone miejsce.

Nie wiedziałem, co o tym myśleć.

— Ale jaki byłby cel takich bezzałogowych „Faetonów”? — spytałem. — Do czego przydałyby się po wylądowaniu? — Zacząłem rozważać na głos, że mogłyby przenosić amunicję lub żywność oblężonym Paryżanom, ale Traveller pokręcił przecząco głową.

— Nie, Edwardzie, nie rozumiesz. I nie mam o to pretensji, bo do wymyślenia czegoś takiego trzeba umysłowości diabła. Te rakiety nie lądują miękko. Miałyby roztrzaskiwać się o ziemię, jak bomby. Naonczas roztrzaskiwałyby się też naczynia Dewara, zawierające antylód, a ten pod wpływem żaru ziemi powodowałby monstrualną eksplozję. — Rozłożył ramiona i zakręcił się jak pijany. — Musisz przyznać, że ten pomysł jest w jakiś sposób wielki. Mógłbym z mojego ogródka wystrzelić pocisk, który przeleciałby przez kanał La Manche aż do Paryża i jednym gigantycznym uderzeniem strzaskałby dumę Prusaków…

— Nie!

Traveller i Pocket wytrzeszczyli na mnie oczy.

Tysiące uczuć ścisnęły moje biedne serce. Sprzeczne wizerunki Françoise walczyły o pierwszeństwo; słodka twarzyczka, która stała się moim talizmanem podczas naszej najeżonej niebezpieczeństwami podróży na Księżyc, symbolem nadziei i przyszłości, wszystkiego, do czego chciałem powracać, ale pod nią, jak naga czaszka kryjąca się pod najszlachetniejszym obliczem, rysowało się widmo franc-tireura, symbol tych wszystkich, którzy gotowi byli rozpętać wojnę i śmierć w delikatnej misie Ziemi, oglądanej przeze mnie z wysoka.

W głowie mi się zakręciło od tych wizji! Jakże długą drogę przebyłem od prostodusznego chłopaka, który wszedł na pokład „Faetona” zaledwie trzy miesiące wcześniej!

Nagle poczułem, że mój los został przypieczętowany.

Nie minęła nawet sekunda od mego krótkiego okrzyku protestu. Nie myśląc, wykręciłem się na pięcie i pobiegłem ku „Fae-tonowi”. Słyszałem krzyki Travellera i tupot jego powolnych kroków, ale skupiłem się bez reszty na latającym statku.

Musiałem dotrzeć do Paryża, musiałem stanąć twarzą w twarz z Françoise, uratować ją, jeśli było to w mojej mocy, powstrzymać brytyjskie bomby; aby to uczynić, byłem gotów udać się tam najszybszym dostępnym środkiem lokomocji — „Faetonem”!

Rozdział 13

Pilot balonu

Salonik na „Faetonie” został cudownie odrestaurowany. Rozmaite smugi i rozdarcia tapicerowanych ścian powstałe podczas tygodni naszego przymusowego pobytu znikły bez śladu i zmówiłem w myślach krótką żarliwą modlitwę z prośbą, aby układy napędowe statku były w równie nienagannym stanie.

Wdrapałem się po sznurowej drabince na mostek. Przez chwilę wymieniałem spojrzenie z rzędami tarcz zegarów kontrolnych, tak niepewny jak barbarzyńca w przedsionku świątyni.

Ale otrząsnąłem się z tego nastroju i bez dalszej zwłoki zasiadłem na kanapce Travellera.

Kiedy miękka tapicerka ugięła się pod moim ciężarem, przeskoczył jakiś ukryty przełącznik i ożyły elektryczne lampki instrumentów. Wydawało mi się, że słyszę syk, kiedy wzrosło ciśnienie hydrauliczne w obwodach statku.

Latająca maszyna pod wpływem mojego dotknięcia budziła się do życia niczym wielkie zwierzę.

Spoczywałem na kanapce, niepewnym wzrokiem ogarniając konstelację instrumentów. Ale przecież przyglądałem się Travellerowi, kiedy sprowadzał statek z Księżyca na Ziemię, i wyglądało to całkiem prosto; nie spodziewałem się jakichkolwiek trudności podczas drobnej przejażdżki na drugą stronę kanału La Manche!

Czując świeży przypływ determinacji, odwróciłem się do dźwigni kontrolnych. Kończyły się uchwytami z wyprofilowanej gumy, nieco zbyt wielkimi dla mnie. Same dźwignie, sporządzone z lekkiej stali, służyły, o ile dobrze pamiętałem, do kontroli zapłonu i siły ciągu silników rakietowych „Faetona”.

Kiedy zacisnąłem dłonie na uchwytach, poczułem, jak spływa po nich mój pot.

Silniki ożyły z rykiem. Statek zadygotał.

— Ned!

Traveller wdrapywał się z trudnością przez właz saloniku. Zgubił cylinder i rozburzone siwe włosy zasłaniały mu czoło. Dyszał, pot spływał po platynowym nosie, a spojrzenie, którym mnie mierzył, było równie palące jak promienie słońca.

— Niech pan nie próbuje mnie powstrzymać, Traveller!

— Ned. — Stanął nade mną. Głosem spokojnym, ale wystarczająco donośnym rozkazał: — Zejdź z mojego stanowiska.

— Ujawnił mi pan plany Gladstone’a. Jako uczciwy Anglik nie mogę stać z boku i nie zaprotestować przeciwko takim potwornościom. Zamierzam polecieć do Francji i…

— I co? — Pochylił się nade mną, pot zalewał głęboko osadzone oczy. — Co wtedy, Ned? Strącisz z powietrza pociski Gladstone’a? Przemyśl to, do diabła. Co osiągniesz, poza tym, że prawdopodobnie zginiesz jako dodatkowa ofiara masowej zagłady?

Zadarłem podbródek i rzekłem:

— Ale przynajmniej zdołam ostrzec władze…

— Jakie władze? Ned, w tej chwili nie wiadomo, kto rządzi Francuzami! A co się tyczy Prusaków…

— Przynajmniej ostrzegę, kogo trzeba. I może uratuję kilka dusz z otchłani zniszczenia, która niebawem się otworzy, i przywrócę cząstkę utraconego honoru Anglii.

Zacisnął wargi, po czym jego gniew jakby trochę zelżał.

— Edwardzie, jesteś głupcem, ale podejrzewam, że są gorsze sposoby zmarnowania życia… I, oczywiście, masz na względzie swoją Françoise.

Przeszyłem go wzrokiem, który sygnalizował, że gdyby tylko ośmielił się kpić ze mnie, spotkałaby go sroga odprawa.