— Mademoiselle Françoise stała się dla mnie symbolem tych wszystkich nieszczęsnych istot, które padły ofiarą wojny. Jeśli nadal żyje na pokładzie porwanego liniowca, przysięgam, że ją uratuję — lub zginę!
— Och, ty cholerny idioto. Stawiam zakład, że ta przeklęta niewiasta jest dokładnie tam, gdzie ma ochotę przebywać, że zestrzeli cię, kiedy tylko się do niej zbliżysz, rozdziawiając gębę w durnym uśmiechu. — Spojrzał na mnie jeszcze surowiej, ale dostrzegłem w jego wzroku głębię wiedzy o ludzkiej naturze, mądrość, która objawiła się już wcześniej. — Ach, lecz to nie ma znaczenia. Nieprawdaż? To nie myśl o grożącym jej niebezpieczeństwie tak cię dręczy. Musisz znać prawdę o swojej Fran-coise…
Nie podobało mi się to, że grzebał mi w duszy.
— Niech mnie pan zostawi, Traveller! Nie dam się powstrzymać.
— Ned… — Wyciągnął niepewnie dłonie. — Nie możesz poprowadzić tego statku. Zniszczysz go, zanim jeszcze wzbijesz się w powietrze! Przecież nawet nie zamknąłeś włazów.
— Traveller, niech pan nie próbuje mnie zatrzymać…! Niech pan wraca do swojego przyjaciela premiera i buduje jego anioły śmierci w zamian za pieniądze, które panu oferuje.
Zmarszczył czoło.
Poczułem ukłucie wstydu, ale postanowiłem się niczym nie przejmować.
— Sir Josiah, daję panu dziesięć sekund na opuszczenie tego statku. Następnie lecę do Francji.
— Nie dbam o twoje dziesięć sekund! — Krzyczał, ale ten krzyk był pełen siły i spokoju. — Ani mi się śni opuszczać „Faetona”. Nie pozwolę ci go zniszczyć.
— W takim razie jesteśmy w impasie. Czy muszę wyrzucić pana siłą?
Westchnął, ukrył twarz w dłoniach, a potem spojrzał na mnie.
— To nie będzie konieczne, Ned, widzę bowiem, że nie dasz się powstrzymać. Dlatego też nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ci towarzyszyć.
— Co…?
— Poprowadzę statek. A teraz bądź tak łaskaw i opuść moją kanapę, żebyśmy mogli przystąpić do działania…
Przyglądałem mu się z głęboką podejrzliwością, ale na podłużnej twarzy widziałem jedynie twarde postanowienie.
— Traveller, dlaczego jest pan gotów to uczynić? Czemu nie miałbym podejrzewać pana o jakiś szwindel?
Panował nad sobą resztkami woli i cierpliwości.
— Podejrzewaj mnie, o co chcesz. Szwindle nie należą do mojego arsenału środków, Edwardzie, nie minąłem się o włos z prawdą, kiedy powiedziałem, że zniszczysz ten statek w ciągu paru sekund, jeśli pokierujesz nim bez pomocy.
— W takim razie proszę mi pomóc, powiedzieć, jak to robić.
— To niemożliwe. Wytłumaczenie samych podstaw działania układu sterującego zajęłoby kilka dni. Nawet najbystrzejszemu uczniowi — dodał bez śladu ironii, wyliczając na długich palcach. — Po drugie: będziemy lecieć w atmosferze. Ned, „Faeton” nie jest z zasady stabilny, co oznacza, że pilot musi bezustannie reagować na jego zachowania, chyba że chcesz go dźwignąć pionowo, jak nasz francuski kolega. W innym wypadku fiknie kozła i całą siłą ciągu runie prosto na ziemię. To jedyna latająca maszyna na świecie, a ja jestem jedynym człowiekiem, który potrafi ją ujarzmić. Po trzecie: przypomnij sobie, że „Faeton” jest prototypem. Dlatego też ma rozmaite kaprysy i szczególne właściwości, które tylko ja umiem przewidzieć…
— Już dobrze! — Wysiłek, którego wymagało panowanie nad urządzeniami sterującymi, sprawiał, że palce i całe dłonie zesztywniały mi jak odnóża kraba.
Niespodziewanie Traveller uśmiechnął się szeroko, gładząc włosy.
— Pytasz, czemu miałbym poprowadzić statek. Chłopcze, nie chcę, żebyś go rozbił. To oczywiście najważniejsze. Poza tym… No cóż, stary Gladstone Szelmowskie Oko dał jasno do zrozumienia, że zbuduje pociski rakietowe z moim udziałem czy bez niego. Zmusiłeś mnie do głębokiego zastanowienia i skoro antylód znów może zostać użyty jako broń wojenna, to raczej powinienem być świadkiem konsekwencji moich uczynków, niż z trzydniowym opóźnieniem czytać jakieś bezładne relacje w „Guardianie”. Ned, klamka zapadła. Wybieramy się na poszukiwanie twojej cennej damy, lecimy do Paryża, królowej miast!
Powtórnie przyjrzałem mu się uważnie. Na twarzy inżyniera nie było śladu podstępu ani przebiegłości. Wręcz przeciwnie, przypominał mi impulsywnego entuzjastę, którego przebudziłem w nim podczas ostatnich chwil lotu na Księżyc. Tak więc w końcu przystałem na jego propozycję.
Traveller klasnął w dłonie.
— Powiedziałem Pocketowi, aby schronił się w domu, tak więc możemy wyruszać. A teraz, Ned, gdybyś był łaskaw opuścić moją kanapkę… Zwolnij te dźwignie najostrożniej, jak tylko potrafisz…
I niebawem huk rakiet osiągnął głośność gromu; brezentowa osłona opadła i „Faeton” wzbił się wysoko nad wiejskie krajobrazy Surrey.
Traveller sprawnie i z wdziękiem pilotował statek na wysokości około pół mili nad ziemią. Pochylił dysze, tłumacząc, że silniki mogą nie tylko wynieść latającą maszynę w górę, ale nadać jej znaczącą prędkość podczas lotu równoległego do powierzchni.
Udaliśmy się na południe.
Stałem, przyciskając twarz do okna. Ląd oglądany z takiej wysokości, nie zasłonięty przez chmury, przybiera wygląd krainy zabawek, w której wyróżniają się filigranowe domki, drzewa i połyskliwe wstęgi rzek. Przeżyliśmy wstrząs, kiedy nagle wyłoniły się pod nami szare jak stał okrętowa wody kanału La Manche.
Po jakiejś godzinie dotarliśmy nad wybrzeże Francji. W dole rozłożył się port, wyglądem przypominający wielki plan. Traveller przyłożył teleskop do oka i porównał widoki z mapą. W końcu pokiwał głową z satysfakcją.
— Dotarliśmy nad Hawr. Teraz tylko krótki lot do Paryża! Wyobraziłem sobie prostych rybaków, którzy zadzierają głowy i zdumiewają się widokiem ryczącego, plującego ogniem potwora, który przemyka po niebie.
Prowadziła nas Sekwana; lecieliśmy w górę jej srebrzystych nurtów, nad Normandią. Spirale dymów wznosiły się z kominów porozrzucanych chat, a pod wpływem wiatrów, które nadlatywały głównie z zachodu, rozkładały się niczym pióropusze. Z naszej godnej bogów wysokości nie widzieliśmy żadnych oznak wojny.
Kiedy przelatywaliśmy nad Rouen, przypomniałem sobie, że to tam Anglicy spalili na stosie Dziewicę Orleańską. Co też pomyślałaby ta dzielna kobieta-wojownik, ujrzawszy naszą wielką aluminiową łódź powietrzną? Czy uznałaby ją za jeszcze jedną wizję zesłaną przez Pana?
W końcu około drugiej po południu dotarliśmy nad obrzeża Paryża.
Z powietrza stolica Francji przypomina jakby koło, przecięte Sekwaną dokładnie na osi wschód-zachód. Za pomocą peryskopu dostrzegliśmy wysepki w środku miasta i eleganckie dachy katedry Notre Dame — jeszcze nie tknięte przez pruską artylerię, która okrążyła już miasto. Widzieliśmy Rue de Rivoli, ciągnącą się nieopodal pomocnego brzegu rzeki. Idąc wzrokiem na zachód, odnalazłem Pola Elizejskie. Zdumiałem się widokiem drzew zalegających pokotem aleję i przypominających z naszej wysokości rozsypane zapałki. Myślałem, że to dzieło niemieckiej artylerii, ale Traveller podsunął mi myśl, że wspaniałą aleję ogołocono z jej ozdoby, aby zapewnić drewno na opał oblężonym mieszkańcom.
Wokół brązowo-szarego lewiatana rozciągały się główne fortyfikacje; widzieliśmy dwudziestomilowe mury, sięgające od Lasku Bulońskiego na zachodzie do lasku Vincennes na wschodzie. Dalej, na obszarach wiejskich, rozłożyła się armia pruska. Oficerskie namioty rozrzucone między zagajnikami i polami przypominały barwne chusteczki; kiedy zeszliśmy trochę niżej, dojrzeliśmy zagłębienia terenu, w których rozlokowano działa — setki dział kierujących swe groźne paszcze przeciwko bezradnym obywatelom Paryża. Rozróżnialiśmy nawet mundury pruskich żołnierzy, połyskujące czerwienią, srebrem i błękitem.