Kiedy wpatrywałem się w zadarte, zdumione oblicza niemieckich zdobywców, uderzyło mnie, że wystarczyłoby cisnąć naczynie Dewara pełne antylodu, by osiągnąć niesłychanie niszczący skutek. Prusacy nie byliby w stanie zorganizować żadnej obrony. Łatwo usunęlibyśmy się poza zasięg artylerii, nawet gdyby wyszkolenie celowniczych obejmowało zwalczanie obiektów powietrznych.
Zadygotałem, zadając sobie pytanie, czy to nie wizja jakichś wojen przyszłości.
Następnie z fascynacją obserwowaliśmy ogromny, majestatyczny balon, napełniony gorącym powietrzem, wyłaniający się spomiędzy ceglanych zabudowań. Manchesterskie gazety prześcigały się w opisach dzielnych Paryżan, usiłujących stworzyć linie komunikacyjne z resztą Francji za pomocą takich statków powietrznych. Chwytano się jeszcze bardziej rozpaczliwych sposobów. Pocztę kurierską zapewniały tresowane gołębie! Niemniej jednak widok, który ukazał się naszym oczom, był zaiste zdumiewający. Nieporadny statek przypominał wielką kołdrę, zszytą niewprawnymi dłońmi z rozmaitych barwnych kawałków. Za-kołysał się w ostrych podmuchach wiatru, wzniósł się ponad dachy, ale w końcu ruszył na wschód, nie bez pewnej gracji. Niebawem wydostał się poza mury miasta.
Używając teleskopów, przeczesaliśmy wzrokiem horyzont, ale nie dostrzegliśmy śladu „Księcia Alberta”. Inżynier zadumał się i spytał:
— No i co teraz, Ned?
Potrząsnąłem głową, zbity z tropu i zawiedziony. Skala wojennego konfliktu, który rozgrywał się pode mną, była tak wielka, że moje impulsywne pragnienia wydały się mrzonkami głupca. Jak jeden człowiek, nawet uzbrojony w narzędzie klasy „Faetona”, mógłby zmienić bieg tych wydarzeń!
— Nie wiem, co moglibyśmy tu uczynić — wyznałem w końcu. — Ale prawdę mówiąc, nadal bardzo chciałbym odnaleźć Françoise.
Traveller uszczypnął się w podbródek.
— W takim razie musimy zebrać więcej informacji o „Albercie”.
— Powinniśmy wylądować w Paryżu?
Uważnie przestudiował mapę.
— Nie jestem przekonany. Nie zdołalibyśmy ostrzec mieszkańców o naszym lądowaniu i nie mamy jak się upewnić, czy obszar, który wybierzemy do tego celu, okaże się bezludny. Prawdę mówiąc, przy obecnym staniu poruszenia umysłów Paryżan nasze lądowanie mogłoby przyciągnąć tłumy, które dostałyby się w zasięg kłębów gorącej pary, buchającej z silników. Nie, Ned, nie polecałbym lądowania w mieście. Ale mam inną propozycję.
— Jaką?
— Udajmy się za balonem. Kiedy pilot sprowadzi swój statek na ziemię, będziemy mogli bezpiecznie wylądować i nawiążemy z nim kontakt.
Przemyślałem jego słowa. Nie uśmiechało mi się marnować czasu na podążanie śladem prymitywnego i powolnego statku powietrznego. Lecz z drugiej strony pilot balonu na pewno dysponował szerszą wiedzą na temat sytuacji niż przeciętny Pary-żanin, gdyż w innym wypadku nie wyznaczono by go do tej roli. Kilka minut rozmowy z tym nieustraszonym człowiekiem mogło dać lepsze efekty niż kilkugodzinne przepytywanie paryskiej tłuszczy.
— Świetnie — powiedziałem. — Udajmy się za dzielnym pilotem i miejmy nadzieję, że zdoła nam pomóc.
Na wschód od Paryża leży region Szampanii i to tam, jakieś dwadzieścia mil od murów miasta, wiatry złożyły na ziemi naszego pilota. Sflaczała czasza balonu spoczywała niczym kolorowy staw pośród schludnych winnic, doskonale widoczna z powietrza.
Traveller wylądował ćwierć mili dalej na północ. Zanim dysze silników ochłodły, wyrzuciliśmy drabinkę sznurową i zeszliśmy na ziemię. Nastało już późne popołudnie i przystanęliśmy na chwilę, mrużąc oczy i oceniając zachmurzone niebo. „Faeton” po swym zwykłym, spektakularnym lądowaniu rozpierał się w środku koła sczerniałych i powalonych krzewów winnej latorośli; nigdy więcej nie miały one przynieść owoców! Tuż za obszarem spalenizny stał, wytrzeszczając oczy, młody człowiek w prostym fartuchu. Mimo odległości widać było, że rozdziawia szeroko szczęki.
Traveller udał się pewnym krokiem w kierunku wieśniaka i wcisnął mu w dłonie pieniądze. Oznajmił łamaną francuszczyzną, że to rekompensata dla jego chlebodawcy za zniszczenie uprawy. Biedne, ogłupiałe chłopisko rozłożyło bilet bankowy i wpatrywało się w niego, jakby nigdy przedtem nie oglądało pięciu funtów w jednym kawałku. Ale nie mieliśmy czasu na dalsze wyjaśnienia; ze słowami krótkiego pożegnania opuściliśmy naszego gospodarza mimo woli i podążyliśmy na przełaj przez żywopłoty i rzędy winorośli.
Pięć minut później dotarliśmy do balonu. Statek zbudowano z najdziwniejszych materiałów — rozpoznałem obrusy, prześcieradła, zasłony, a nawet miękkie, białe materiały, które kojarzyły mi się z najdelikatniejszymi elementami niewieściej bielizny. Wśród nich odznaczały się regularne prostokąty, do których biegł szpagat. Najwyraźniej szarpnięciem sznurka uwalniało się nagromadzone powietrze, regulując wysokość lotu. Ale wór był nie tylko pootwierany, również częściowo rozdarty, co świadczyło, że opadł prędzej niż planował to uczynić pilot.
— Dobry Boże, sir Josiah, całe to urządzenie to tylko jedna wielka improwizacja — zauważyłem.
— Żeby wzbić się w powietrze za pomocą czegoś takiego, potrzeba więcej odwagi niż wymaga podróż „Faetonem” na Księżyc — odparł Traveller. — Doprawdy, położenie mieszkańców Paryża musi być rozpaczliwe…
— Jestem Paryżaninem, ale tak naprawdę to rozpaczliwie pragnąłbym wydostać się z tego interesu, żeby nie musieć słuchać aroganckich uwag jakichś Anglików i auu…! — przemówił głos ze zwojów materiału.
Zaskoczeni wymieniliśmy spojrzenia i pośpieszyliśmy do zniszczonego statku powietrznego.
Za gondolę służył wielki kosz, w jakim zwykle przenosi się pranie, umocowany skórzanymi pasami do balonu. Kosz spoczywał na boku, roniąc mnogość papierów i zawiniątek. Pośród tego bałaganu siedział młody człowiek. Był mniej więcej w moim wieku, mojej postury i urody, lecz miał smagłą cerę i ciemne włosy typowe dla przystojnego Francuza. Nosił zwykłe, proste ubranie pracownika miejskiego i mógł być na przykład kasjerem bankowym. Ale szara marynarka była rozdarta i zabłocona. Lewą nogę trzymał wyprostowaną i za każdym razem, kiedy usiłował powstać, wspierając się na tej kończynie, opadał z powrotem na ziemię, krzywiąc się z bólu.
Traveller pochylił się, oglądając nadwyrężoną nogę.
— Musi pan tu spocząć — oznajmiłem po angielsku. — Widać przecież, że odniósł pan ranę i…
— Nazywam się Charles Nandron — odparł po francusku. — Jestem członkiem Rządu Obrony Narodowej. Monsieur, jest pan na ziemi francuskiej, niewątpliwie przez nikogo nie zaproszony; będzie pan łaskaw rozmawiać w języku mojego kraju albo w ogóle, auu…!
Palce Travellera dotarły do kostki u nogi. Nandron odrzucił w tył głowę i zazgrzytał zębami.
Przedstawiłem siebie i Travellera płyną francuszczyzną i dodałem:
— Przybyliśmy tu „Faetonem”, antylodowym…
— Nie obchodzą mnie żadne angielskie wymysły — powiedział z pogardą członek francuskiego rządu. — Zaryzykowałem utratę życia, aby skomunikować się z naszym rządem tymczasowym w Tours…
— Jak nie będziesz siedział spokojnie i nie zaczniesz myśleć o swojej nodze, młody człowieku — rzekł swoja warkliwą angielszczyzną Traveller — to przez jakiś czas będziesz skazany wyłącznie na komunikowanie się z tutejszymi hodowcami winorośli. — Odwrócił się do mnie i oznajmił: — Nie jestem lekarzem, ale wydaje mi się, że to nie złamanie. Tylko rozdarcie skóry i brzydkie nadwyrężenie ścięgna. W „Faetonie” mam jakieś szarpie. Jeśli zdołasz utemperować naszego wyniosłego młodzieńca i przypilnujesz, żeby się stąd nie odczołgał, to przyniosę opatrunki.