Pożegnaliśmy się z Nandronem, słysząc w zamian głuche milczenie, i wyruszyliśmy przez staranne rządki winorośli: kiedy obejrzałem się po raz ostatni, ujrzałem, jak uparty przedstawiciel rządu Francji, podskakując na jednej nodze, zbiera dokumenty i inne rzeczy, które z takimi trudnościami wywiózł z oblężonego Paryża.
Rozdział 14
Franc-tireurzy
— Nie mamy czasu do stracenia — powiedziałem z naciskiem. — Nawet w tej chwili „Książę Albert” może zbliżać się do wojsk pruskich. Kiedy wybuchnie starcie, życie niewinnych osób na pokładzie liniowca z pewnością będzie narażone na jeszcze większe niebezpieczeństwo.
Traveller potarł podbródek.
— Tak, i twój ryzykancki plan odbicia Françoise utraci wszelkie szansę powodzenia, kiedy pruskie i francuskie pociski zaczną latać w powietrzu. Musimy znaleźć liniowiec, zanim zaatakuje Prusaków. Pośpiech jest wskazany z jeszcze jednej przyczyny, która może umknęła twojej uwadze.
— Cóż to za przyczyna?
Zacisnął kościstą pięść.
— Broń antylodowa.
— Przecież przygotowanie urządzeń, które pan opisał, musi zająć trochę czasu. Zwłaszcza że pan sam i pańska wiedza jesteście teraz poza terenem Anglii.
Pokręcił przecząco wielką głową.
— Obawiam się, że sytuacja nie wygląda tak pięknie, jak byś sobie życzył. Liczne urządzenia rakietowe… prototypy silników „Faetona”… leżą ukończone w moim laboratorium. Ludzie Gladstone’a niebawem przerobią je do swoich celów. I, Ned, nie wolno ci przeceniać wagi mojej osoby. Newton raz dwa pojąłby zasady działania silników antylodowych. Dzisiejszy łebski inżynier będzie potrzebował na to kilku minut. Nawet moje najbardziej oryginalne rozwiązania, w rodzaju żyroskopowego układu prowadzącego, nie są wcale tak trudne do pojęcie.
Jego uwagi były niezwykle niepokojące.
— Mój Boże. W takim razie musimy natychmiast startować!
— Nie. — Wskazał na ciemniejące niebo. Była już piąta po południu, a mieliśmy jesień. — Lądowanie „Faetonem” w głębokich ciemnościach pośrodku pola bitwy to niezbyt dobry pomysł. A poza tym obaj mamy za sobą bardzo ciężki dzień. Zaledwie kilka godzin temu witałem w moich progach starego Gladstone’a.
Użyłem wszelkich możliwych argumentów przeciwko dalszej zwłoce, ale Traveller był niewzruszony. Tak więc pozostało nam jedynie przygotować się na jeszcze jedną noc w aluminiowych ścianach „Faetona”. Udało mi się sklecić jakiś posiłek z resztek konserwowanego prowiantu; Traveller napełnił kielichy znakomitym koniakiem i siedliśmy w światłach saloniku, jak dawniej w przestrzeni kosmicznej.
Centralny element saloniku, precyzyjny model „Wielkiej Wschodzącej”, zastąpiła replika, dokładna co do ostatniego szczegółu, na ile mogłem to ocenić. Pianinko Travellera pozostało na swoim miejscu, smutna pamiątka weselszych chwil.
Przez moment wspominaliśmy wyprawę w przestrzeń, ale nasze umysły były za bardzo zaangażowane w sprawy jutrzejszego dnia. W końcu powiedziałem:
— Oczywiście, bieg wypadków tej wojny nie zostanie zdeterminowany wyłącznie kwestią użycia antylodu. Przecież rząd z pewnością wykorzysta kanały dyplomatyczne. Ludzie z kontynentu muszą zdawać sobie sprawę, że w razie czego Brytyjczycy nie zawahają się użyć antylodu.
Roześmiał się.
— Aha, wystarczy, że stary Gladstone pogrozi im palcem, a oni grzecznie złożą broń! Nie, Ned, musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Bismarck wiedział wszystko o naszych możliwościach użycia antylodu, zanim wywołał tę wojnę, a jednak zlekceważył zagrożenie. Tylko zrzucenie antylodowej bomby w środek jego armii przekona go, że nie będziemy przyglądać się z dala z założonymi rękami. Co zaś się tyczy Francuzów… Ned, ci ludzie walczą o swoje życie, honor i ukochaną patrie. Trudno się spodziewać, żeby rozważali teoretyczną możliwość użycia angielskiej superbroni. I w tym wypadku jedynie zastosowanie jej na polu bitwy przemówi im do rozsądku. Tak więc dyplomacja nie ma tu żadnego znaczenia; za jej pomocą nie osiągnie się niczego. I jestem przekonany, że do takich samych wniosków doszedł Gladstone i jego gabinet.
To była ponura ocena sytuacji. Pociągnąłem tęgi łyk koniaku.
— Tak więc uważa pan, że wszystko przemawia za użyciem antylodu.
Rozejrzał się po migocących palnikach.
— Nie widzę innej możliwości.
Pochyliłem się ku niemu.
— Sir Josiah, może powinien pan zostać w Anglii i wypowiedzieć się przeciwko takiemu krokowi. Być może siła pańskich argumentów przeważyłaby w debacie.
Spojrzał na mnie z rozbawieniem w chłodnych oczach.
— Serdeczne dzięki za tę niezwykłe przemyślaną i zgrabnie wyrażoną poradę, i to od człowieka, który nie zostawił mi żadnego wyboru, ale wręcz zmusił do opuszczenia miejsca, w którym niebawem zapadną najważniejsze decyzje! Ale moja obecność w kraju i tak nic by nie zmieniła. Gladstone nie przyjechał, by omówić zagadnienie, ale by zmusić mnie do poparcia swojej decyzji.
Tak minął wieczór.
Gdy zapadła ciemność, ułożyliśmy się do snu na wąskich kojach. Przez całą noc spoczywałem bez ruchu, ale w głowie wirowały mi tysiące scenariuszy przyszłych wypadków i prawie nie zmrużyłem oka.
Obaj zerwaliśmy się, kiedy szarość poranka wyjrzała za bulajami. Mały Księżyc wisiał wysoko na czystym niebie, rozjaśniając ostrym światłem budzącą się okolicę.
Wymieniwszy kilka słów, umyliśmy się, odziali, zjedli z pośpiechem śniadanie i — w niecałą godzinę po świcie — kolejny raz wzbiliśmy się „Faetonem” w niebo okupowanej Francji.
Wiekowy Orlean znajduje się jakieś pięćdziesiąt mil na południe od Paryża, nad brzegami Loary. Czterysta lat temu Joanna D’Arc, zwana Dziewicą Orleańską, uwolniła go z uścisku angielskiego oblężenia. Obecnie na przedpolach miasta toczyła się inna wojna, a Francja była w jeszcze bardziej rozpaczliwym położeniu.
Traveller uparł się, by napełnić zbiorniki, i ku mojej wielkiej irytacji posadził „Faetona” nad rzeką. Gderając, pomogłem mu przeciągnąć długie szlauchy do zarośniętego trzciną brzegu i czekałem z niecierpliwością, podczas gdy pompy zasysały płyn niezbędny do wprawiania w ruch silników.
Dotarliśmy do Orleanu tuż przed wpół do ósmej. Mimo niedawnego zwycięstwa Gambetty pod pobliskim Coulmiers sam Orlean był nadal okupowany. Kiedy zawiśliśmy jakieś ćwierć mili nad dachami i wieżyczkami miasta, rozglądając się przez teleskopy po uniesionych obliczach mieszkańców, wszędzie widzieliśmy pruskich żołnierzy i oficerów. Jeden z nich — kirasjer we wspaniałym napierśniku z białego metalu i hełmie z pióropuszem ślącym oślepiające błyski — wycelował w nas z karabinu i oddał strzał. Ujrzałem błysk i po chwili dobiegł mnie daleki huk wystrzału; ale kula spadła na ziemię, nie wyrządzając żadnej szkody.
Nie było śladu „Księcia Alberta”. Proponowałem, aby wylądować i zebrać świeże wiadomości, ale Traveller zwrócił moją uwagę na fakt, że roje Prusaków opuszczają kwatery; w świetle poranka widzieliśmy formującą się kolumnę marszową na północnych obrzeżach miasta.
— Myślę, że najmądrzej będzie zachować dyskrecję — powiedział Traveller. — Gdybyśmy wylądowali z hukiem, ci skorzy do walki Niemcy niewątpliwie wpadliby w bitewny zapał.
— Co w takim razie powinniśmy uczynić?
Inżynier, spoczywający na kanapce pilota, manipulował przy okularze peryskopu.
— Rzekłbym, iż pruska kolumna szykuje się, by wyruszyć na zachód, może w kierunku Coulmiers, aby znów zetrzeć się z Francuzami. Niewątpliwie jeśli mamy spotkać „Alberta”, to najpewniej tam.