Выбрать главу

— Ale… — Smród dymu i kordytu, dziki huk pocisków, kołysanie się pokładu — wszystko to przyprawiało mnie o zamęt w głowie. — Myślałem, że może zginęłaś, kiedy komin wybuchł; a jeśli przeżyłaś, to że cię uwięziono.

Przysunęła się do mnie i popatrzyła mi głęboko w oczy. Na jej twarzy, która niegdyś wydawała mi się piękna, malowała się pogarda.

— Kiedyś uważałam, że ty i podobni tobie jesteście… mili. W najgorszym wypadku nieszkodliwi. Teraz widzę, że jesteś niebezpiecznym głupcem. Edwardzie, posłuchaj. Nie mogłam zostać ranna, bo ukryłam się w najdalszym kącie statku, po tym, jak podczas obchodu z tamtym inżynierkiem zakręciłam kurek odcinający.

Wreszcie zrozumiałem, dlaczego tak mi zależało na przybyciu do tego strasznego miejsca. Zjawiłem się tu, aby w końcu spojrzeć prawdzie w oczy. I dowiedziałem się, jak wygląda, naga i straszliwa. Niemal nie mogłem mówić.

Zahuczał nadlatujący pocisk. Był głośniejszy niż wszystkie do tej pory. Starałem się przekrzyczeć huk:

— Françoise… wróć ze mną!

Otworzyła usta i wybuchła gromkim śmiechem. Na jej ślicznych ząbkach zalśniła ślina.

— Ned, wy, Anglicy, nigdy nie pojmiecie, co to jest wojna. Wynoś się do domu. — Odwróciła się ode mnie i…

…pokład podskoczył. Runąłem na plecy. Uszy wypełnił mi huk i zgiełk okrzyków.

„Albert” został trafiony. Zarył się w ziemię. Traveller miał rację; wystarczył jeden pocisk, żeby unieruchomić liniowiec. Cztery kominy pracowały nadal, lecz z piątego wzlatywał złowróżbny czarny dym, a z otchłani statku dobiegał powolny, rozpaczliwy zgrzyt, jakby metalowe odnóża drapały grunt, nadaremnie usiłując zdobywać przestrzeń.

Pokład spacerowy zamienił się we wzburzony ocean metalu. Stalowe płyty uwolniły się ze śrub i sterczały na wszystkie strony.

Żołnierze leżeli pokotem, karabiny i działa wyglądały jak porozrzucane zabawki. Ale wszędzie wszczął się już ruch, żywi pełzali po trupach towarzyszy broni, sięgając po karabiny.

Françoise znikła. Może ocknęła się wcześniej ode mnie — a może leżała ranna lub bez życia pośród swych ziomków, nowa Dziewica Orleańska.

Nie byłem w stanie niczego dla niej uczynić — zapewne nie tylko w tej chwili, ale zawsze. Musiałem skupić się na ratowaniu własnego życia. „Faeton” nadal stał na pokładzie, chociaż pod nieco zwariowanym kątem. Kiedy rzuciłem się do biegu, druga eksplozja wstrząsnęła statkiem i kolejny raz padłem na zlany krwią pokład. Wyglądało na to, że „Książę Albert” sam rozpadnie się na kawałki bez dalszej pomocy Prusaków.

Z dysz „Faetona” buchała para. Wdrapałem się po drabince, wciągnąłem ją za sobą, zatrzasnąłem właz, a potem resztką sił powlokłem się na mostek.

Traveller spoczywał na kanapce. Jego twarz była groteskową maską; platynowy nos został oderwany i w tym miejscu była tylko dziura, z której sączyła się gęsta, ciemna krew. Zimne oczy omiotły mnie krótkim spojrzeniem, po czym nacisnął dźwignie sterujące i „Faeton” bez ceremonii wzbił się w powietrze.

Równocześnie światło skąpało mostek. Przylgnąłem do podłogi, podczas gdy statek podskoczył w wirujących masach powietrza, niczym spłoszony koń!

Naczynia Dewara na pokładzie „Alberta” odmówiły posłuszeństwa. Uwolniona energia rozerwała kadłub statku jak papierową torebkę. Powiew żaru niczym wiatr z piekła złapał „Faetona” i cisnął wzwyż, jakby był jesiennym liściem niesionym nad ogniskiem. Traveller długo walczył z dźwigniami sterującymi, a mnie pozostało tylko czekać na chwilę, w której latający statek fiknie kozła, spadnie i roztrzaska się o ziemię.

…Ale powoli opuszczaliśmy burzową strefę, wrzenie powietrza ustało. „Faeton” przestał stawać dęba, jedynie łagodnie zatoczył się kilka razy i w końcu wyrównał lot.

Powstałem ostrożnie; wydawało mi się, że każdy cal mojego ciała przeszedł solidną i systematyczną młóckę. Ale nie odniosłem żadnej rany, wszystkie kości miałem całe, tak że kolejny raz mogłem podziękować Bogu za wyratowanie mnie z opałów.

Traveller odwrócił do mnie okropną twarz.

— Nic ci nie jest?

— Nie. Françoise… jest franc-tireurem.

— Ned, ona z pewnością już nie żyje. Ale to była jej decyzja… I mnie nie pozostaje nic innego — dodał tajemniczo.

Wyjrzałem na zewnątrz. Oddziały Francuzów i Prusaków zwarły się w starciu. Pod sobą mieliśmy obszar kurzu, rozlanej krwi, tysięcy niewielkich eksplozji; los łaskawie oddzielił nas od tego pola śmierci, toteż nie słyszeliśmy krzyków rannych i nie czuliśmy smrodu krwi.

Traveller wskazał na lewo.

— Patrz. Widzisz? To ślad bomby Gladstone’a. Spojrzałem w górę. Kiedy wytężyłem wzrok, dostrzegłem dziwną linię oparu, rozciągniętą w powietrzu. Nieco się powykrzywiała. Czy naprawdę minęły tylko minuty od chwili, w której stałem na pokładzie „Alberta” i przyglądałem się temu śladowi?

— Traveller, dokąd ona leci?

— No cóż, z pewnością została wycelowana w pole bitwy. Czyż jest jakiś lepszy sposób zademonstrowania niezadowolenia jego królewskiej mości niż upokorzyć jednym ciosem dumę Prusaków i Francuzów…? Ale te jołopy Gladstone’a pokpiły sprawę. Przestrzeliły. Wiedziałem, że powinienem zostać w kraju i zrobić za nich wszystko, jak należy. Wiedziałem…

Mówił spokojnym tonem, ale kryła się w nim dziwna nuta, i czułem, że lada chwila straci nad sobą panowanie.

— Traveller, być może to błogosławieństwo, że źle wycelowano. Jeśli bomba spadnie bez szkody na obszar niezamieszkany…

— Ned, w komorze ładowania bomby jest naczynie Dewara zawierające kilka funtów antylodu. Niepodobna, aby spadła „bez szkody”… A zresztą śledziłem trajektorię lotu na tyle długo, że wiem, gdzie spadnie.

— Gdzie?

— To nastąpi za kilka sekund, Ned; lepiej zasłoń oczy.

— Gdzie, do cholery?!

— Na Orlean.

Najpierw rozkwitło przepiękne światło, rozszerzające się po ziemi we wszystkich kierunkach z centrum starego miasta. Kiedy opadło i mogliśmy otworzyć oślepione i zalane łzami oczy, ujrzeliśmy, że za światłem ruszył w pogoń potężny wiatr; drzewa łamały się jak zapałki, domy sypały w gruzy.

W kilka sekund po bombardowaniu nad miastem wzniósł się ogromny balon dymu. Monstrualna burzowa chmura żeglująca do nieba, która czerniała w miarę wysokości, a której spód lizało czerwone lśnienie przywodzące na myśl ognie piekieł — niewątpliwie odblask pożarów Orleanu. Błyskawice przeszywały kłęby dymu.

Wszystko to rozgrywało się w zupełnej ciszy.

Zdałem sobie sprawę, że walczące armie znieruchomiały, karabiny i działa umilkły. Zapewne setki tysięcy żołnierzy odwracały się od dotychczasowych przeciwników i kierowały wzrok ku monstrualnej zjawie.

— Co ja zrobiłem? — szepnął Traveller. — Sewastopol przy tym to pestka.

— Nie mógł pan temu zapobiec… — usiłowałem go uspokoić.

Odwrócił się do mnie. Parodia uśmiechu pojawiła się na groteskowo wyglądającym obliczu.

— Ned, od czasu Krymu poświęciłem życie pokojowemu wykorzystaniu antylodu. Wierzyłem, że jeśli uda mi się spożytkować to cholerstwo do nieszkodliwych, choć czasem efektownych celów, wtedy ludzie nigdy więcej nie użyją go przeciwko sobie. No cóż, teraz odpowiedzialność spada na Gladstone’a… Aleja zawiodłem. Więcej, rozwijając coraz to bardziej pomysłowe technologie, sprowadziłem ten dzień na Ziemię. Ned, chciałbym zademonstrować ci jeszcze jeden wynalazek.

Zaczął rozpinać pasy. Upiorny uśmiech nadal zniekształcał mu twarz.