— Jaki?
— To pomysł Leonarda, jednego z tych niewielu Włochów, którzy mieli smykałkę do spraw praktycznych. Sądzę, że uznasz go za zabawny…
I przy ostatnich słowach walnął mnie z całej siły pięścią w skroń.
Zimne powietrze otrzeźwiło mnie jak uderzenie w policzek. Otworzyłem oczy. W głowie czułem pulsujący ból.
Cały zasięg mego pola widzenia wypełniał Mały Księżyc.
Siedziałem w rozwartym włazie, blisko saloniku. Nogi dyndały mi poza kadłubem, pod sobą miałem setki metrów pustki, a potem pole bitewne. Do piersi przytroczono mi dziwny bawełniany plecak barwy khaki, przypominający żołnierski tornister.
Ocknąwszy się zupełnie, gorączkowo złapałem się krawędzi włazu. Czyjaś dłoń spoczęła na moim ramieniu. Odwróciłem się i patrzyłem tępo na długie palce, wyglądające jak odnóża starego pająka.
Oczywiście, była to dłoń Travellera.
— Niewiele zostało do zrobienia, Ned — powiedział, przekrzykując wycie powietrza. — Antarktyczny pokład anty lodu jest już niemal na wyczerpaniu. Teraz muszę tylko zniszczyć ostatni zapas. — Roześmiał się. Dziura w twarzy zniekształcała brzmienie głosu, który i bez tego miał przerażający ton.
— Traveller, wylądujmy gdzieś w bezpiecznym miejscu… — zacząłem.
— Nie, Ned. Kiedyś nasz młody francuski sabotażysta powiedział, że dla zniszczenia kilku uncji antylodu warto poświęcić życie patrioty. No cóż, dzisiaj muszę przyznać mu rację. Zamierzam zniszczyć „Faetona” i tym aktem skruchy przyspieszyć usunięcie antylodowej klątwy z powierzchni Ziemi.
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
— Traveller, rozumiem. Ale…
Ale nie dane mi było kontynuować, gdyż poczęstowany kopniakiem w miejsce, w którym plecy kończą swoją szlachetną nazwę, wypadłem nogami do przodu w przestwór!
Kiedy poczułem w uszach świst zimnego powietrza, wrzasnąłem, przekonany, iż w końcu przyjdzie mi umrzeć. Jakich głębi rozpaczy musiał sięgnąć Traveller, że zdecydował się na podobny czyn — pomyślałem, ale… po przeleceniu około pięćdziesięciu stóp poczułem ostre szarpnięcie na wysokości torsu. Dopiero teraz dostrzegłem sznury przymocowane do plecaka. Naprężyły się i chociaż początkowo wydało mi się, że zawisam w powietrzu, po chwili stwierdziłem, iż powoli opadam. Spojrzałem w górę — z trudnością, gdyż pasy plecaka wrzynały mi się w pachy. Okazało się, że sznury zamocowane do plecaka sięgają konstrukcji z materiału i linek, czaszy łapiącej powietrze, tak że moje spadanie zostało spowolnione do bezpiecznej prędkości.
Wiercąc się, popatrzyłem z kolei w dół, poniżej dyndających stóp. Antylodowa chmura nadal rosła, wspinając się nad trupem Orleanu. Armie Francji i Prus rozciągały się pode mną, ale nie przeprowadzały żadnych manewrów i uznałem za rzecz nie do pojęcia, żeby po tym, co zaszło, ludzie ci znów rzucili się sobie do gardeł. W ciszy i spokoju mojego otoczenia przyszło mi do głowy, iż teraz, kiedy właściwie wyczerpano światowe zasoby antylodu, ten upiorny… wypadek… będzie ostrzegał przyszłe pokolenia przed niebezpieczeństwami i potwornościami wojny.
Może Traveller wreszcie osiągnął swój cel, świat pozbawiony wojen — ale za cenę trudną do zaakceptowania.
Gdzieś znad mojej czaszy dobiegał ryk i padał blask ognia. Znów wykręciłem głowę w górę — tam, gdzie zdumiony Mały Księżyc spoglądał na umęczoną Ziemię — i ujrzałem cudownego „Faetona”, jak po raz ostatni stroszy pióropusze pary.
Wspinał się coraz wyżej niezachwianym kursem. Niebawem tylko smuga skondensowanej pary, pozostałość bomby Gladstone’a, wyznaczała jego lot i zrozumiałem, że Traveller nie miał zamiaru powracać do świata ludzi. W końcu smuga stała się prawie niewidoczna, gdy Traveller dosięgnął granicy atmosfery… ale biegła niczym strzała w serce Małego Księżyca.
Teraz intencja Travellera stał się oczywista. Zamierzał roztrzaskać latający statek o powierzchnię ziemskiego satelity.
Minęło kilka minut. Wszelki ślad po „Faetonie” się rozpłynął, a ja huśtałem się bezwolnie, chociaż wygodnie, pod czaszą Leonarda; nie odrywałem wzroku od Małego Księżyca, żywiąc nadzieję, iż wypatrzę moment upadku „Faetona”…
Światło zalało Ziemię po horyzont. Można by pomyśleć, że niebo się zapaliło.
Mały Księżyc eksplodował.
Oślepiony opadłem ciężko na ziemię w sam środek ugrupowania zdumionej francuskiej piechoty.
Epilog
List do syna
Leśnie Ustronie, Sussex,
4 listopada 1910 roku
Mój drogi Edwardzie,
mam nadzieję, że otrzymując tę paczkę, będziesz w takim stanie, w jakim ja ją nadawałem, to jest zdrowy na ciele i umyśle.
Niewątpliwie doznasz zaskoczenia, otwierając najświeższą przesyłkę i widząc zamiast pisma Twojej drogiej matki kilka stron zaczernionych moją ręką. Mam nadzieję, że wybaczysz mi, iż pominę milczeniem wypadki, które zaszły ostatnio w domu, powiem tylko, że wszyscy jesteśmy zdrowi, dobrej myśli i ogromnie za Tobą tęsknimy.
Ujmuję pióro w dłoń, żeby niezdarnie spróbować zasypać przepaść, która nie powinna dalej rozdzielać ojca i syna. Biorę na siebie całe brzemię winy za istniejącą do tej pory sytuację i być może zdajesz sobie sprawę, że nasza ostatnia długa rozmowa przed objęciem przez Ciebie stanowiska w Berlinie — pamiętasz może tamto późne sobotnie popołudnie, fajczany dym, szklaneczki whisky i bambosze przed gasnącym kominkiem — to była wcześniejsza próba przełamania dzielących nas lodów. Oczywiście, nie udało mi się ich roztopić. A jednak w obliczu Twego czystego gniewu serce mi pękało, gdy widziałem w Tobie tamtego wieczoru tak wiele z mej własnej osoby, mnie samego sprzed trzydziestu czy czterdziestu laty!
Pozwól, że użyję zwyczajnych słów: jestem Twoim ojcem. Nie brak mi odwagi, a tym bardziej patriotyzmu. Zapewniam Cię, że pod tymi względami nie musisz się mnie wstydzić. Ale moje poglądy na zbliżający się konflikt z Prusakami wyraźnie odbiegają od tego, co Ty sądzisz na ten temat.
Nie mam zamiaru narzucać Ci moich przekonań; jesteś oficerem najwspanialszej armii świata i jestem z Ciebie bardzo dumny. Ale pragnę, żebyś mnie zrozumiał. Kiedy wojna wybuchnie — a jak wierzę, jest to nieuchronne — wtedy, oby Bóg miał Cię w swojej opiece, z pewnością staniesz się innym człowiekiem i pragnę wytłumaczyć przed Tobą — młodzieńcem, którego wychowałem — moje postępki od tamtych fatalnych dni 1870 roku.
Przeczytałeś moje zapiski o wydarzeniach, w których uczestniczyłem czterdzieści lat temu — jak i bardziej wygładzone relacje sir George’ a Holdena. George przed przedwczesną śmiercią, spowodowaną nadmiernie swobodnym pochłanianiem portwajnu i innych trunków, wykorzystał swe doświadczenia do uzyskania satysfakcjonujących, wręcz lukratywnych dochodów. Fortunę, oczywiście, zbił na publikacji romansu naukowego Nowa Kartagina, którego akcja zasadzała się na odkryciu antylodu przez mieszkańców tego starożytnego miasta i następnie opisie spektakularnej zemsty na ich odwiecznych wrogach, Rzymianach. Krytyka uznała dzieło za „gładko napisane, ale daleko odbiegające od rzeczywistości”, co pokrywało się z oceną Josiaha Travellera, kiedy rzucił pomysł Holdenowi wiele lat temu na pokładzie „Faetona”!
Nie zazdroszczę George’owi ani pensa z niespodziewanie osiągniętych dochodów — zasłużył na ten uśmiech losu — i nigdy nie goniłem za sławą.
Powróciwszy do Anglii, po tym jak zrzucono pierwszą bombę Gladstone’a, zrezygnowałem ze stanowiska w Londynie i udałem się do rodzinnego Sussexu. Podjąłem studia, publikowałem artykuły i pracowałem w spokoju — starannie unikając wszelkiego rozgłosu — jako radca prawny, który jeśli już mógł się poszczycić jakimikolwiek osiągnięciami, to jedynie w lokalnym wymiarze.