Jak pierwszy Kryształowy Pałac — wzniesiony w Hyde Parku podczas pierwszej Wystawy Światowej roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego — Katedra była niesłychaną konstrukcją zaprojektowaną przez sir Josepha Paxtona, wzniesioną ze szkła i żelaza na planie krzyża jak katedry gotyckie. Tysiące szklanych płyt górowały nad naszymi głowami, połyskując w lipcowym słońcu. Kolej napowietrzna biegła ze wschodu wdzięcznymi pylonami i wkraczała do budynku przez łukowaty portal, jakieś sto stóp nad ziemią. Nad wejściem wspinała się pięćsetstopowa wieżyca, której wyniosły szpic, ozdobiony dumnie powiewającą flagą państwową, muskał lekkie obłoki.
Ledwo słyszałem nieprzerwany szmer głosów moich kolegów, wyjaśniających olśnionej pruskiej delegacji:
— Targi noszą nazwę: Wystawa Dzieł Przemysłowych Wszystkich Narodów. Jest to również pomnik ku czci Północnej Anglii i Manchesteru, fabryki i stolicy Brytanii oraz imperium… Powierzchnie wystawowe osłania pięćdziesiąt akrów szkła, dwa razy więcej niż w roku pięćdziesiątym pierwszym. Jest sto tysięcy wystawców (dwa razy więcej niż w Paryżu w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym siódmym). Organizatorzy spodziewają się dziesięciu milionów zwiedzających, tylko sto tysięcy pierwszego dnia…
Wkroczyliśmy do budynku. Stałem w rozległej wyciszonej przestrzeni; przezroczysty szklany dach unosił się tak wysoko, że spodziewałem się ujrzeć przepływające niżej chmury, a żelazna konstrukcja sir Josepha robiła wrażenie bajkowo lekkiej, niezdolnej do udźwignięcia ogromnego ciężaru. Czułem się tam jak w wielkiej oranżerii — ale nie dokuczały typowe w takich pomieszczeniach zaduch i wilgoć. Przeciwnie, powietrze było przyjemnie chłodne dzięki dwudziestu ogromnym wentylatorom umieszczonym wysoko w ścianach i napędzanym, jak dano mi do zrozumienia, turbinami antylodowymi.
Gwar podekscytowanych głosów, który wypełniał budynek, wzbijał się zaledwie kilka stóp powyżej mojej głowy, jakby ogrom powietrza sprowadzał ludzką aktywność do pozbawionej jakiegokolwiek znaczenia krzątaniny mrówek. Szyna kolei napowietrznej wisiała w tej wielkiej przestrzeni bez widomych punktów oparcia, dobiegając peronu zaczepionego o ścianę niczym jaskółcze gniazdo. Ruchome schody niosły pasażerów na dół.
W głębi budynku wzniesiono wysokie podium. Zasiadał na nim zastęp godnych dżentelmenów we frakach i cylindrach — nie wspominając orkiestry symfonicznej i tysiącosobowego chóru. Królowie, kanclerze i prezydenci pokornie zajmowali fotele przed podium. Zaprowadziłem moją grupkę Prusaków na wyznaczone miejsca, obwiedzione czerwonymi sznurami wiszącymi na słupkach z brązu. Skrzyżowawszy na piersiach urękawiczone dłonie, zająłem swoje miejsce. Kiedy spojrzałem w dół, skonstatowałem ze zdumieniem, że cały parter Katedry zaścielono grubym czerwonym chodnikiem.
— Doprawdy nie liczono się tu z kosztami.
Zaskoczony przeniosłem wzrok w lewo i… napotkałem spojrzenie niewieścich oczu barwy nieba, osadzonych w alabastrowej twarzyczce. Wyrażały cierpkie rozbawienie.
Próbowałem wybąkać jakąś niezdarną odpowiedź.
— Proszę o wybaczenie — rzekła uprzejmie młoda dama. — Dostrzegłam, że ocenia pan wzrokiem te wydywanione równiny. Również jestem pod wrażeniem.
Uśmiechnęła się do mnie i… jakby słońce wyszło zza chmur. Moja rozmówczyni miała może z dwadzieścia pięć lat; nosiła elegancką, ciasno skrojoną suknię z bladoniebieskiego aksamitu, który idealnie podkreślał urodę jej oczu. Ciemne włosy związała w prosty kok, zostawiając figlarne pukielki, otulające oblicze. Szyję ozdobiła czarną aksamitką. Z tej wysmukłej, białej kolumny mój wzrok spłynął na kremowe półkule…
I pozostał na nich stanowczo za długo, jakbym był jakimś gamoniem, pozbawionym wszelkiego obycia. Niejasno uświadomiłem sobie, że damie towarzyszy młody człowiek. Stał za nią; smagły, chudy egzemplarz płci brzydkiej, lustrujący mnie podejrzliwie. W końcu skleciłem parę słów:
— Pani wybaczy. Nazywam się Vicars. Edward Vicars.
Podała mi drobną urękawiczoną dłoń. Uścisnąłem ją delikatnie.
— Jestem Françoise Michelet.
— Ach… — Miała nieznaczny, ale nie dający się pomylić z żadnym innym akcent, wskazujący na pochodzenie z południowych regionów Galii, może Marsylii. — Jest pani Francuzką, mademoiselle.
— Co za spostrzegawczość. Winien pan pracować w tym waszym Foreign Office — stwierdziła sucho.
— Ależ tam właśnie pracuję — odparłem idiotycznie, po czym uśmiechnąłem się do siebie, zrozumiawszy, że kpi z mojej francuszczyzny. — Niestety, mam tu swoje obowiązki.
— Jestem przekonana, że są obowiązki o wiele bardziej u-ciążliwe.
— A pani?
— Ot, zabijam czas — powiedziała lekko znudzonym tonem. — To gwóźdź sezonu. Potem mam zamiar wyskoczyć do Belgii, na prezentację „Księcia Alberta”. Doprawdy wy, Brytyjczycy, postaraliście się wypełnić kalendarz socjety prawdziwymi atrakcjami.
— Jeśli wszyscy goście będą równie czarujący jak pani, to nasze starania na pewno okażą się warte zachodu.
Uniesieniem brwi skomentowała ten popis przyciężkiej galanterii.
— A pan pojawi się na prezentacji „Alberta’”, panie Vicars?
Skrzywiłem się.
— Obawiam się, że przypisano mnie do herr Bismarcka na dłużej. Ale, być może moglibyśmy… — zacząłem z pośpiechem.
Lecz nie dane mi było kontynuować konwersacji z intrygującą nieznajomą, królewski pochód ruszył bowiem majestatycznie na podium. Chór zaintonował pieśń. Głosy odbijały się echem od szklanych ścian. Czerń otulała jego imperialny majestat, tak że król prawie ginął pośród szkarłatnych i srebrnych mundurów. Nieco za Edwardem stąpał Gladstone. Jaskółka premiera odcinała się szarą plamą od przepysznych strojów wojskowych.
Chór umilkł, ostatnie echa uderzyły o tafle szkła jak uwięzione ptaki. Wystąpił arcybiskup Canterbury, przyodziany w mitrę i uroczyste szaty, i donośnym głosem wezwał nas do modlitwy.
Pełna szacunku cisza ogarnęła tłum znakomitości.
Następnie podniósł się sam Edward. Stałem daleko w rozległym budynku, ale widziałem, jak poprawił binokle i otworzył notatnik. Mówił głosem przyciszonym, niemniej jednak słyszalnym w najodleglejszych zakątkach wielkiej szklanej hali.
Używał słów prostych, pozbawionych afektacji, kiedy wspomniał pierwszą wystawę z tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego roku, która, jak obecna, miała „ożenić sztukę wysokiego lotu z największymi umiejętnościami nauk technicznych”. Inspiratorem tamtej był ojciec Edwarda, książę małżonek Albert, ugodzony śmiertelnie zabójczymi zarazkami tyfusu, i Edward zauważył, iż Albert byłby niezwykle dumny, mogąc obejrzeć wydarzenia dnia współczesnego.
Słuchając przemówienia króla, miałem wrażenie dziwnego odcieleśnienia, przebywania poza konkretnym czasem i przestrzenią. Oto takie głowy państw, jak Bismarck i Grant stały w postawie pełnej szacunku, tu, w sercu najpotężniejszego imperium, jakie znał świat; imperium, którego okręty rządziły morzami, a antylodowe cuda opasywały świat.
A miały przed sobą tylko niepokaźnego młodego człowieka, który cichymi słowy wspominał zmarłego ojca.
Jego królewska mość zakończył i wycofał się, a chór pełną piersią odśpiewał „Alleluja”.
Françoise przysunęła się do mnie i szepnęła między słowami oratorium:
— Trudno powiedzieć, aby wasz król okazał szczególny entuzjazm.
— Proszę…?
— Krążą opowieści, że młody Edward i krąg jego zamożnych przyjaciół pokroju Liptona, to… jak się to mówi…? sybaryci… ? Płytki hedonista w sam raz pasuje do wpływowych ludzi. Mam na myśli przemysłowców rządzących dziś waszym krajem. Jego matka nie znalazłaby z nimi wspólnego języka.