— Wiktoria abdykowała po stracie małżonka — odparłem sztywno — i nagłym wycofaniu się z polityki Disraeliego dwa lata temu. Co zaś się tyczy samego Edwarda…
Nadęła uroczo — ale i drwiąco — usteczka.
— Och, czyżbym pana uraziła… ? No cóż, proszę o wybaczenie. Ale Edward ma rację w jednym: Albert byłby dumny, widząc to wszystko. A może byłby jeszcze bardziej dumny, widząc zachowanie nikczemników zasiadających w waszym parlamencie.
Zapach jej perfum uderzył mi do głowy i z prawdziwym trudem wymamrotałem:
— Co pani ma na myśli, mademoiselle?
Machnęła ręką.
— Proszę mi mówić Françoise. Wasi posłowie sprzeciwili się pierwszej wystawie, popieranej przez Alberta; a jednak, kiedy ujrzeli, jak znakomicie spełniła swój zasadniczy cel, zaczęli się prześcigać w popieraniu kolejnych. — Przyjrzała mi się krytycznie. Dwie drobne zmarszczki wyrosły nad zgrabnym noskiem. — Czy pan rozumie, jaki cel przyświeca takim targom, panie Vicars, czy może nie za bardzo?
— Jak powiedział jego majestat, jest to uświęcenie…
Ręka w rękawiczce kolejny raz przecięła powietrze, tym razem z nieco większą niecierpliwością.
— Reklama handlu, panie Vicars. Kryształowa Katedra to ogromne okno wystawowe z waszymi wspaniałymi brytyjskimi towarami.
Podczas gdy przeczesywałem mój tępy mózg w poszukiwaniu następnych tematów konwersacji, towarzysz Françoise dotknął jej ramienia.
— Moja droga, nie powinniśmy zatrzymywać twojego nowego przyjaciela. — Miał zły akcent i spojrzenie wyzbyte śladu ciepła. — Jestem przekonany, że czekają na niego liczne obowiązki.
Przedstawiliśmy się sobie chłodno — był to niejaki Frederic Bourne, francuski arystokrata bez żadnego wiadomego zajęcia — i wymieniliśmy jeszcze chłodniejszy uścisk dłoni.
Françoise przyglądała się temu wszystkiemu z beznamiętnym rozbawieniem.
Muzyka umilkła, lokaje zwinęli sznury oddzielające gości i dygnitarze zaczęli mieszać się ze sobą. Odwróciłem się do dziewczyny.
— Cieszę się, że mogłem panią poznać, Françoise.
— Ja również — powiedziała szybko po francusku. — Przynajmniej nie okazał się pan jedną z tych niemieckich świń.
Te słowa przyprawiły mnie o wstrząs.
— Mademoiselle, cóż za opinia — zaprotestowałem w jej języku.
— Dziwi pana? — Uniosła idealnie zakreśloną brew. — Jest pan dyplomatą; z pewnością pojmuje pan, jaki był sens telegramu z Ems.
Ten dokument był w owym czasie na ustach całej Europy. Między Francją a Prusami wybuchł wcześniej spór, po tym jak cesarz Wilhelm zaproponował, aby jego krewny, książę Leopold Hohenzollern, zasiadł na tronie Hiszpanii (opuszczonym przez skandalicznie się prowadzącą królową Izabellę). Francja, rzecz jasna, ostro zaprotestowała, lecz Wilhelm okazał się głuchy na stanowisko przedłożone bezpośrednio przez francuskiego ambasadora. Prusy przedstawiły następnie swoje stanowisko w sposób obraźliwy w sławetnym telegramie z Ems.
— Ten dokument to afront dla Francji — powiedziała dziewczyna.
Uśmiechnąłem się z nadzieją, że wyrażę w ten sposób swoje pobłażanie.
— Droga mademoiselle, takie rupiecie jak sukcesja hiszpańska to sprawy bez znaczenia w nowoczesnym świecie. — Ruchem ręki objąłem otaczające nas wspaniałości. — A to, mademoiselle, jest nowoczesny świat!
Zmarszczyła czoło.
— Doprawdy. Proszę nie traktować mnie tak protekcjonalnie. Tylko zupełnie naiwni ludzie — poczerwieniałem — mogą sobie wyobrażać, że kandydatura na króla Hiszpanii sama w sobie ma jakiekolwiek znaczenie. W gruncie rzeczy to pretekst, którego chwyta się ten przebiegły Bismarck, prowokując nas do wojny.
Pochyliłem się ku niej i ze spokojem wyraziłem opinię brytyjskiego korpusu dyplomatycznego.
— Szczerze mówiąc, mademoiselle, Prusacy są śmiechu warci, mimo tego całego ich pozowania. — Zacząłem wyliczać na palcach. — Po pierwsze, Francja posiada najznakomitszą armię w Europie. Po drugie, żyjemy w erze rozumu. Panuje równowaga sił, trwająca od kongresu wiedeńskiego, który zebrał się po upadku Bonapartego, ponad pięćdziesiąt lat temu, i…
Zamknęła mi usta machnięciem dłoni.
— Bismarck to oportunista. Nie dba o waszą równowagę; kieruje się tylko własną ambicją.
Pokręciłem przecząco głową.
— Ale do czego miałaby mu posłużyć wojna z Francją?
— Pan musi go o to zapytać, Vicars. Co się tyczy Francji, to z pewnością wie pan, że już przeprowadziliśmy mobilizację.
Mimowolnie opadła mi szczęka, tak że pewnie wyglądałem jak ogłuszona ryba.
— Ale…
Ale smagły Bourne położył dłoń na ramieniu Françoise i wdzięcznie skończyła naszą konwersację. Przeklinałem się w duchu. Że też pozwoliłem naszej rozmowie zabłąkać się w meandry kandydatury tego Hohenzollerna! O czym ja myślałem?
— Może spotkamy się dziś po południu…? — zawołałem.
Ale znikła w rozchodzącym się tłumie.
Eksponaty wystawiono na parterze Katedry — i na obiegającej ściany antresoli — pod ciężkimi szyldami, wskazującymi kraj pochodzenia. Te szyldy wykonano z rur świecących elektrycznym światłem. Bismarck i jego otoczenie zwiedzali wystawę cierpliwie i w dobrych nastrojach. Szczególne zaimponowało im stoisko Stanów Zjednoczonych Ameryki. Pośród rewolwerów Colta, bel tytoniu do żucia i innych artykułów miłych sercom Amerykanów stał kombajn zbożowy dostarczony przez przedsiębiorstwo McCormicka. Komin i kocioł były jak z pancernika i grupka zachwyconych Prusaków pożerała wzrokiem sześciostopowe ostrza tnące.
Jakiś nieznajomy, niski człek o okrągłej rozbawionej twarzy, pochylił się ku mnie.
— Ciekawe zderzenie, nie uważa pan?
— Nie rozumiem.
— Oto przed owocami nowoczesnej, anglosaskiej wynalazczości mamy podstarzałą generalicję Starego Świata i w chwili, w której ich armie zajmują pozycje manewrowe przeciwko Francji, ci panowie niewątpliwie zachodzą w głowę, jak by przekuć ten wielki amerykański lemiesz na mechaniczny miecz.
Roześmiałem się.
— Poznawszy tych Prusaków, podejrzewam, że ma pan rację, sir.
Podał mi dłoń; uścisnąłem ją.
— Jestem George Holden — powiedział.
Przyjrzał mi się uważnie jasnymi, szczerymi oczyma. Oceniłem go na jakieś czterdzieści lat. Miał proste rysy twarzy, bardzo wyraziste pod szopą smoliście czarnych włosów. Łańcuszek kieszonkowego zegarka — właściwie łańcuch — opinał wydatny brzuszek.
Przedstawiłem się.
— Miło mi pana poznać — powiedział. — To dla mnie szczęście, że mogę przyłączyć się do tak szacownego towarzystwa. Jestem szarym pracownikiem redakcji „Manchester Guardian”.
Prusacy podeszli do działu kanadyjskiego. Bismarck sięgnął po składany scyzoryk rozmiarów opasłej książeczki, który wedle dumnego zapisu miał nie mniej niż pięćset zastosowań. Rozanielony Żelazny Kanclerz wyciągał kolejne, coraz dziwaczniejsze ostrza.
— Popatrz pan — rzekł kwaśno Holden. — Jak niewinne dziecię, czyż nie?
Prawdę powiedziawszy, chłopięcy entuzjazm Bismarcka wy-dał mi się ze wszech miar zabawny, ale nic nie powiedziałem.
W końcu moi podopieczni przeszli do największego stoiska — brytyjskiego. Puls uderzył mi żywiej, bo spodziewałem się nie lada reakcji; lecz Niemcy, niewątpliwie pragnąc dowieść jakiejś sobie tylko wiadomej tezy, przemaszerowali z pośpiechem obok olśniewających eksponatów. Zadarte posiwiałe głowy wojaków tylko mignęły na tle naszych towarów. Jednakże dostrzegłem, że niejedno załzawione oko strzeliło bezwolnie na bok, co zaś się mnie tyczy, to głodnym wzrokiem spijałem każdy szczegół tych cudów.