– Co, pani oficer, aresztowaliśmy kogoś? – wesoło zapytał kierowca.
– Nie. My… wracamy z balu karnawałowego. Tak, właśnie, to kostiumy z maskarady. – Vanessa znalazła wytłumaczenie. Nie miała ochoty przyznawać się, że jest prawdziwą policjantką, chociaż było to tchórzostwo.
– Tak, tak, rozumiem – przytaknął szofer.
W rzeczywistości nie uwierzył jej. Doświadczone oko starego taksówkarza od razu dostrzegło, że w kaburze dziewczyny tkwi prawdziwy pistolet, a nie atrapa. Ale po co ma się wtrącać w nie swoje sprawy? Ma dość własnych problemów.
– Dokąd jedziemy? – podejrzliwie zapytał Kreol.
– Do mnie, do domu – odpowiedziała Van. – Pomieszkacie tam kilka dni, a potem poszukamy czegoś lepszego.
– Na początek trzeba się zaopatrzyć w pieniądze. Zdobądź mi pomieszczenie do odprawiania rytuałów, kobieto, a szczodrze cię wynagrodzę.
Odpowiadało to w pełni planom Vanessy, kiwnęła więc z zadowoleniem głową. Kierowca obserwował ich we wstecznym lusterku, starając się zgadnąć, w jakim języku rozmawiają.
Vanessa mieszkała na przeciwnym krańcu miasta, w niemalże takim samym domu, jak ten, który opuścili.
Wynajmowała mieszkanie na spółkę z koleżanką Louise McDougal, kasjerką z supermarketu.
– Tylko cicho – uprzedziła, otwierając drzwi. – Jeśli czegoś nie zrozumiecie, pytajcie mnie. Nie czarować bez pozwolenia, nie wychodzić z domu, nie hałasować za bardzo. Jasne?
– Panie, kto tu jest najważniejszy? – zapiszczał Hubaksis z pretensją.
– Milcz, niewolniku – dobrodusznie nakazał Kreol.
Okazało się, że mieszkanie Vanessy i Louise jest tylko trochę większe od pracowni profesora Greena. Ale za to był tu telewizor, meble wypoczynkowe i inne przyjemne osiągnięcia cywilizacji. Było widać, że tutaj ktoś naprawdę mieszka, a nie tylko przychodzi od czasu do czasu popracować.
Telewizor nie zainteresował Kreola – pudełko jak pudełko, co w nim ciekawego? Vanessa nie włączyła go, postanowiwszy pokazać później. Pozostałe wyposażenie też nie przyciągało uwagi – w pokoju nie było niczego nadzwyczajnego. Za to Kreol po prostu osłupiał, zobaczywszy domowego pieszczocha dziewcząt – puszystego kota syjamskiego o imieniu Fluffi.
– Święte zwierzę! – zawołał z zachwytem. Nabrał do Van większego szacunku. – Nie mówiłaś, że należysz do szlachetnych!
– O czym mówisz? – Wzruszyła ramionami Vanessa, zrzucając bezczelnego kota z poduszki.
– Świętokradztwo! – zakrzyknął wzburzony Kreol. – Nie waż tak się obchodzić z Kotem!
Niemalże było słychać, jak ostatnie słowo wymawia wielką literą.
– A myślałam, że tylko Egipcjanie czcili koty… – zauważyła Vanessa w zamyśleniu, patrząc, z jaką atencją Kreol gładzi prężącego się Fluffiego.
– Sumeryjczycy ich nie czcili – zapiszczał jej do ucha dżinn. – Po prostu odnosili się do nich z szacunkiem. Posiadać je mogli tylko członkowie arystokratycznych rodów, a za zabicie kota groziła kara śmierci.
– No nie wiem, według mnie to właśnie nazywa się oddawaniem czci – burknęła Vanessa.
Drzwi do pokoju Louise otwarły się i pojawiła się w nich sama Louise – zaspana, mrugająca od oślepiającego ją jasnego światła. Platynowa blondynka z długimi nogami, znacznie ładniejsza od swojej przyjaciółki. Chociaż wszystko jest sprawą gustu.
– O, cześć, Van! – wymamrotała sennie. – Przecież miałaś dziś być w pracy przez całą noc?
– Tak, ale widzisz, pojawiły się pewne problemy… – wybąkała Vanessa.
– A to kto? – Louise zwróciła uwagę na Kreola, który cały czas jeszcze głaskał kota. – Twój nowy chłopak?
– No coś ty! – fuknęła Van. – Nie jest w moim typie. To mój daleki krewny. Z Chin. Przyjechał tak nieoczekiwanie… no i nie ma się gdzie zatrzymać. Nie masz nic przeciwko, żeby nocował u mnie przez kilka dni?
– Nie-eee, na Boga… – ziewnęła Louise. – Witamy w Stanach! – krzyknęła raptem głośno, zwracając się tym razem do Kreola. Wykonywała przy tym jakieś dziwne ruchy, jakby rozmawiała z głuchoniemym.
– Co mówi ta wariatka? – dopytywał się mag, który, porzuciwszy kota, ze zdziwieniem wpatrywał się w niezgrabne gesty panny McDougal.
– Wita się – wyjaśniła Vanessa. – Louise, on nie rozumie ani słowa po angielsku. I w ogóle jest trochę dziwny. Widzisz, całe życie spędził w górach Tien-szan… Więc nie dziw się, jeśli wykręci jakiś numer.
– Co, pierwszy raz w dużym mieście? – uśmiechnęła się Louise.
– No właśnie. Wyobrażasz sobie – dzisiaj pierwszy raz w życiu zobaczył samochód!
– Co ty mówisz?! – szczerze zdziwiła się przyjaciółka. – Nie może być! A jak się nazywa?
– Kreol.
– I co, to wszystko? A nazwisko?
– Nazwisko…? – zająknęła się Vanessa. – Oj, widzisz no, wyleciało mi z głowy. Zaraz zapytam. Jak się nazywasz? – zapytała po sumeryjsku.
– Kreol. Nie powiedziałem ci? – Mag spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Nie o to chodzi! – Vanessa przewróciła oczami. – Człowiek nie może mieć tylko samego imienia!
Do tej pory mi wystarczało – zasępił się Kreol, zmartwiony tym, że potomkowie wprowadzili modę na noszenie kilku imion, a do tego jeszcze się dziwią, że ktoś ma tylko jedno. – A może chodzi o tytuł? W takim razie jestem Kreol, Syn Kreola, Arcymag Piątego Stopnia Magicznej Akademii Sześćdziesięciu Nauk, Pierwszy Mag Ur, Yolange i Babilonu, Posiadacz Tęczowej Laski Władców, Zwycięzca Szummy, Teja i Methu, Zwycięzca Esketynga i Trzech Wielkich Demonów Enku…
– No to jak? – nie wytrzymała Louise, która marzyła tylko o tym, aby znowu znaleźć się w łóżku. – On co, sam nie wie?
– Wygląda na to, że tam u nich nie używają nazwisk – niezręcznie wykręciła się Vanessa, z rozdrażnieniem spoglądając na Kreola, który wciąż jeszcze wymieniał swoje tytuły. Zdążyła już pożałować, że zadała mu to pytanie – mag najwyraźniej postanowił wymienić wszystkie co bardziej znaczące momenty ze swej biografii. – To zupełne dzikusy…
– Niech będzie… – powiedziała Louise obojętnie. – No dobrze, dobranoc, jest już bardzo późno…
– Raczej wcześnie – wymamrotała Vanessa, patrząc jak za sąsiadką zamykają się drzwi. – Mój Boże, piąta rano!
Zaprowadziła Kreola i, prawdopodobnie, Hubaksisa do swojej sypialni i zamknęła drzwi od wewnątrz. Dżinn natychmiast wrócił do swoich naturalnych rozmiarów i westchnął z ulgą. Nie lubił być mały. To znaczy jeszcze mniejszy niż zwykle.
W sypialni było dość ciasno. Łóżko, niewielki telewizor, toaletka, dwie szafki – oto wszystkie meble. Kreol od razu usiadł na brzegu łóżka – niezbyt lubił spać.
– Łóżko jest tylko jedno… – zaczęła Vanessa.
– Jedno mi wystarczy – przerwał jej Kreol. – O co chodzi, kobieto, boisz się, że się nie zmieszczę?
– Co za bezczelność. – Van pokiwała głową. – A gdzie ja będę spać, twoim zdaniem?
– Nie wiem, jak w waszym zwariowanym świecie, ale u nas miejsce kobiety było na podłodze – mruknął Kreol.
– Skończ już z tym swoim pierwotnym szowinizmem! – nadęła się Vanessa. W następnej sekundzie zobaczyła wesołe iskierki w oczach maga i nadęła się jeszcze bardziej.
– Pan żartuje – uspokoił ją dżinn. – Na podłodze spały tylko niewolnice, a kobiety wolne – w łóżkach, tak jak mężczyźni. Czasami nawet razem z nimi… Zrozumiałaś aluzję?
– Milcz, niewolniku – leniwie nakazał Kreol.