Выбрать главу

– …ale ma beznadziejnie przestarzałą książkę kucharską – podsumowała Vanessa. – Co to za packa?

W mętnym bulionie pływały jakieś listki, kawałki mięsa oraz słoniny, i jeszcze coś nieokreślonego. Potrawa wyglądała tak, jakby Sługa wziął to, co mu się nawinęło pod rękę, pokroił wszystko na kawałki i razem wrzucił do garnka. Najbardziej przypomniało to „irlandzki stew”* Jerome’a [*irish stew, gulasz irlandzki – odniesienie do książki „Trzech panów w łódce, nie licząc psa” J. K. Jerome’a w tłum. K. Piotrowskiego (przyp. tłum.)].

– Nie przypominam sobie, żeby w mojej lodówce było takie paskudztwo. – Van podejrzliwie powąchała danie. – Chociaż pachnie smakowicie…

– Niewolniku, skosztuj – zarządził Kreol.

– Dlaczego zawsze ja mam próbować? – oburzył się dżinn. – Niech ona spróbuje!

Wyglądał przy tym tak nieszczęśliwie, że Vanessie żal się zrobiło dżinna-kontraktora. Ostrożnie nabrała na łyżkę odrobinę tej brei i jeszcze ostrożniej podniosła ją do ust.

– Dziwne, ale smakuje znacznie lepiej niż wygląda – przyznała. – W konkursie kulinarnym nie miałoby szans, ale da się zjeść.

Kreol niechętnie spróbował i musiał potwierdzić ten osąd. Smak był daleki od ideału, ale nie można było powiedzieć, że jest zupełnie niedobry.

Hubaksis także postanowił spróbować. Ale nie zdążył – w zamku zazgrzytał klucz i do pokoju weszła Louise. Biedny dżinn nie miał innego wyjścia jak tylko zmniejszyć się do mikroskopijnych rozmiarów. A i tak o mało co nie został dostrzeżony.

– Witam wszystkich! – wesoło przywitała się Louise, zdejmując kurtkę. – Jecie kolację? O, dla mnie też nakryliście? Dziękuję.

Poczęstunek nieoczekiwanie przypadł Louise do gustu. Bardzo trudno byłoby wyjaśnić, dla kogo przeznaczony jest trzeci talerz, dlatego Kreol i Vanessa jednomyślnie udawali, że właśnie dla niej.

– Panie, ona zjada moją zupę! – rozległ się oburzony pisk w lewym uchu Kreola.

Mag tylko uśmiechnął się nieszczerze, grzebiąc w uchu małym palcem.

– Van, zrób coś! – Z kolei w uchu Vanessy rozległo się brzęczenie przypominające głos komara.

Dziewczyna udała, że chwilowo ogłuchła.

– A co tam słychać u was, w Tien-szan? – Louise zainteresowała się sytuacją międzynarodową.

– Nic ciekawego, życie toczy się powolutku… – wymijająco odpowiedział Kreol, starając się zgadnąć, gdzie znajduje się ten cały Tien-szan? Nazwa wydawała się znajoma, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją słyszał.

– O, pan mówi po angielsku? – zdziwiła się Louise. Pytanie na temat Tien-szan zadała odruchowo. – A pamiętam, że wczoraj nie rozumiał pan ani słowa. Jak udało się panu tak szybko nauczyć?

– Kurs przyspieszony… – odpowiedziała krótko Vanessa, rzucając wściekłe spojrzenie w stronę Kreola. Nieostrożny mag jednym zdaniem zniszczył całą legendę.

– Kurs przyspieszony? No tak… – Louise udawała, że wszystko rozumie, chociaż pełne zdziwienia oczy świadczyły o czymś odwrotnym.

Van patrzyła na nią niewinnie, jakby bawiły się, kto dłużej wytrzyma spojrzenie przeciwnika, nie odwracając wzroku. Za nic na świecie nie chciała się z nikim dzielić swoim własnym, osobistym magiem. Nawet z najlepszą przyjaciółką.

– Chcesz zagrać w „Monopol”? – zapytała Louise, ziewając dyskretnie, gdy już uporała się z zupą magicznego pochodzenia.

Vanessa, milcząc, pokręciła głową.

– A w „Twistera”? Vanessa znowu odmówiła.

– W takim razie, dobranoc.

Louise jeszcze raz podejrzliwie popatrzyła na zagadkowego znajomego przyjaciółki i znikła w sypialni. Vanessa pospiesznie wepchnęła maga do swojego pokoju. Louise najwyraźniej coś podejrzewała, tylko najprawdopodobniej skłaniała się do bardziej przyziemnej wersji wydarzeń.

Kreol westchnął ze zmęczenia i rozłożył na stoliku swój rękopis. Dzisiaj wykorzystał na pisanie każdą wolną chwilę i udało mu się zapełnić prawie czterdzieści stron. Jeśli wziąć pod uwagę format kartek i drobny charakter pisma maga, był to prawdziwy wyczyn.

– Jeśli chcesz pracować, idź do dużego pokoju – sennie burknęła Vanessa. – Nie lubię spać przy świetle.

– Ja też nie lubię – przytaknął Hubaksis. – Panie, zostaw mnie sam na sam z Van, dobrze?

– Idźże stąd! Casanovą jednooki! – obraziła się Vanessa. – Znajdź sobie kogoś swojego rozmiaru!

– Na przykład mysz – chrząknął Kreol. – Światło możesz zgasić, daj mi tylko minutę na zaklęcie Nocnego Wzroku.

Mag dokończył zaklęcie i wyłączył lampę samą siłą woli. Pisał teraz po ciemku.

– Tylko spróbuj mnie dotknąć, a zabiję… – zawarczała już prawie przez sen Vanessa, w nieoczekiwanym napadzie paranoi.

– Przecież on nie może! – nerwowo zachichotał Hubaksis. – Wszystko niżej pasa ma całkiem martwe! Oj, wybacz, panie!

Kreol zmierzył go ciężkim spojrzeniem. W ciemnościach źle było widać, ale sądząc z odgłosu, przyłożył dżinnowi łaską.

– Oj, znajdę czas by się uzdrowić, wtedy zobaczysz… – mętnie obiecał Kreol.

Po minucie Vanessa już spała.

– Panie, nadal chce mi się jeść – cichutko zachlipał Hubaksis, upewniwszy się, że Vanessa pogrążona jest w świecie snów.

– Wytrzymasz, niewolniku – posępnie odparł mag. – Wy, dżinny, możecie wytrzymać bez jedzenia dowolnie długo. Myślisz, że nie wiem?

– Tak, panie, ale to nie znaczy, że nam się to podoba – odparł niezadowolony Hubaksis. Ale więcej nie zabierał głosu. Ciszę przerywało tylko skrzypienie pióra.

Nowy dźwięk rozległ się dopiero o drugiej nad ranem. Louise obudziła się i poczuła, że chce się jej pić. A że nie miała zwyczaju trzymać nic do picia w sypialni, bardzo ostrożnie przekradła się do lodówki. Jako zawodowa policjantka, Vanessa zawsze tak samo reagowała na odgłos cudzych kroków w nocy – wyjmowała spod poduszki pistolet, wyskakiwała z łóżka i krzyczała: „Stój, bo strzelam!”. Czasem zdarzało jej się faktycznie strzelać. Co prawda zazwyczaj powstrzymywała się, ale po co igrać z losem? Dlatego Louise nauczyła się chodzić bardzo cicho.

Otwarła drzwi i zamarła ze zdziwienia jak żona Lota. W lodówce siedział skrzydlaty diabełek wielkości chomika i jakby nigdy nic energicznie zajadał parówkę dwa razy większą od niego. Louise powoli zamknęła oczy. Potem otwarła. Nic się nie zmieniło.

– Nie wolno otwierać drzwi bez pukania – pouczającym tonem oznajmił wstrętny liliput.

– Aaaaaaa… – wydusiła z siebie Louise.

– Najważniejsze: nie krzyczeć. Nie chcemy przecież nikogo obudzić? – rzekło paskudztwo ugodowo. – Najlepiej nie zwracaj na mnie uwagi. A w ogóle to mnie tu nie ma. Tylko ci się śnię.

Louise wolno zamknęła drzwi lodówki. Oparła się plecami o białą powierzchnię i przez kilka sekund stała bez ruchu. Potem odwróciła się i zdecydowanie szarpnęła za uchwyt.

Diabełka w środku już nie było. Została za to niedojedzona połówka parówki. Gdy się dobrze przyjrzeć, można by zauważyć ślady drobnych ząbków.

Louise dokładnie obejrzała parówkę. Zastanowiła się.

Potem ją zjadła.

Vanessa obudziła się, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Światło zalewało cały pokój, przypominając, że październik to nie grudzień, a Kalifornia to nie Alaska.

Kreol siedział na tym samym miejscu, w jakim zostawiła go wieczorem. Z jedną niewielką różnicą – teraz jego głowa leżała na książce, a oczy miał zamknięte. Wyglądało na to, że mag mimo wszystko przecenił swoje możliwości, gdy mówił, że teraz długo nie będzie potrzebował snu. Vanessa popatrzyła na niego z tkliwością, prawie tak, jak spoglądała na Fluffiego, gdy ten zmęczony zabawą pluszową myszą zasypiał na środku pokoju.