– Moim zdaniem to taki metal – zasugerował dżinn. – Tylko jak wydostać to, co jest w środku?
Kreol jeszcze raz obmacał puszkę. Kółeczko, za które należało pociągnąć, w ogóle go nie zainteresowało – wziął je za ozdobę. Żadnych otworów nie znalazł.
– Pozwolisz panie, że sprawdzę, co jest w środku? – zaproponował Hubaksis.
Kreol w milczeniu kiwnął głową i dżinn wskoczył do środka przez ścianę puszki. Z wnętrza natychmiast rozległo się apetyczne chłeptanie – trafił na piwo.
– Wspaniały napój, panie! – Napęczniały dżinn wypełznął na zewnątrz. – Trochę przypomina piwo, ale jest znacznie lepszy. Niestety, nic tam już nie zostało. Pozwolisz, że sprawdzę drugie naczynie?
– Obejdzie się! – oburzył się Kreol. Dokładnie obejrzał puszkę i z całej siły cisnął nią o ścianę. Puszka pozostała cała. Uderzenia laski także nie były w stanie rozbić wytrzymałego metalu. Wtedy Kreol uniósł rytualny nóż. Magiczne ostrze, zdolne przeciąć kamień jak kawałek masła, bez trudu rozpruło puszkę, niszcząc podłogę i zostawiając na niej dużą czarną kałużę.
– Wiesz panie, to smakuje zupełnie inaczej – w zamyśleniu oznajmił Hubaksis, pociągając łyk z ocalałej połówki. – Ale też jest niezłe.
– Niezłe – zgodził się Kreol, dopijając to, co udało się ocalić. – Dziwne uczucie, jakby w tym płynie było dużo malutkich bąbelków.
– Co żeście tu beze mnie narobili? – westchnęła Vanessa, stając na progu.
Kreol i Hubaksis najeżyli się w poczuciu winy.
Z ubraniem Vanessa męczyła się dość długo. Najprawdopodobniej profesor Green wykorzystywał swoje drugie mieszkanie także jako skład niepotrzebnych rzeczy. Znalazła aż trzy szafy nabite po brzegi starą odzieżą. Mogłoby się wydawać, że wybór jest ogromny – od piżamy do stroju do pochówku (o dziwo, znalazła nawet i to). Z tym że pojawił się jeden drobny problem – rozmiar. Kreol miał całkiem imponującą figurę – był wysoki, szeroki w barach, talię i biodra miał wąskie. Profesor na odwrót, był niski i pulchny. Każda jego rzecz wyglądałaby na rosłym magu nie lepiej niż obecne ubranie. Nawet bielizna osobista.
W końcu Vanessie mimo wszystko udało się znaleźć coś odpowiedniego. Prawdopodobnie strój należał do syna profesora albo do kogoś z jego krewnych. Tak czy inaczej wyglądał jak uszyty dla Kreola na miarę. I wątpliwe, czy był noszony więcej niż jeden raz. Szkoda tylko, że frak nieszczególnie nadaje się do nocnych spacerów po mieście. Zazwyczaj takim strojem można pysznić się na proszonych kolacjach i uroczystych przyjęciach. Ale nie było z czego wybierać.
– Jakie… dziwne… ubranie – wysapał Kreol, bezskutecznie próbując wciągnąć lewą nogawkę. – Jesteś pewna, że wasi mężczyźni noszą coś takiego?
Oczywiście, że jestem – powiedziała Vanessa z odrobiną niepewności w głosie. – To bardzo dobry frak i świetnie na ciebie pasuje, a to najważniejsze. Jutro kupię ci coś innego.
– Nie wierzę, że w tym można się normalnie poruszać – burknął Kreol, zginając ręce. Nie był w najmniejszym stopniu przyzwyczajony do takiej odzieży, więc utrudniało mu to poruszanie. – No nic, rozkręcę się jak należy, wypełnię Plan – słowo „plan” zdawał się wymówić dużą literą – i wszystkich przebiorę w normalne rzeczy…
– A co nosili w starożytnym Egipcie?
– W jakim znowu Egipcie, jestem z Sumeru! – odgryzł się Kreol.
– Oj, wybacz, zapomniałam. – Vanessa uśmiechnęła się wesoło. – No więc co tam nosili?
– W Babilonie nosili płaszcze, tuniki, kaftany – odpowiedział Hubaksis. – Do tego pan nigdy nie pokazywał się bez dwóch skrzyżowanych szarf. A pantalonów nikt u nas nie nosił. To barbarzyński strój.
– Po pierwsze, to nie pantalony, tylko spodnie. – Vanessa ujęła się za współczesną modą. – Po drugie, wcale nie barbarzyński tylko bardzo wygodny – sama tak chodzę.
– Kobieta w pantalonach?! – Kreol dopiero teraz zwrócił uwagę na strój Vanessy. – Co za wstrętny widok!
– No mój drogi! – Vanessa obraziła się jeszcze bardziej. – Lepiej byś porzucił te swoje przestarzałe poglądy – na świecie jest dwudziesty pierwszy wiek!
– Dwudziesty pierwszy? – zasępił się Kreol i zaczął coś liczyć na palcach. – A od jakiego wydarzenia liczycie? Za moich czasów mieliśmy sześćdziesiąty wiek po Wielkim Potopie…
– A co znowu za potop? – zbagatelizowała Vanessa. – Liczymy lata od narodzin Chrystusa. Ale o tym opowiem ci później. W ogóle musisz się wiele dowiedzieć.
Vanessa cofnęła się i sceptycznie popatrzyła na ubranego maga. W nieznanym ubraniu było mu strasznie niewygodnie, z trudem powstrzymywał się od drapania tu i ówdzie. Ale ogólny obraz spodobał się jej – teraz Kreol przypominał wyłysiałego Jamesa Bonda. W takiej postaci nie powinien przynajmniej wywołać zdziwienia na ulicy.
– Brakuje krawata – powiedziała w zadumie. Nie znalazła porządnych krawatów – tylko kilka szmatek w strasznym kolorze, które zazwyczaj daje się w prezencie na urodziny, gdy zabraknie lepszych pomysłów. – Dobrze, dobrze, na początek może być. Zbieraj swoje rzeczy i idziemy.
Kreol zgarnął przedmioty zabrane z muzeum i znieruchomiał na środku pokoju, niezdecydowany. Wówczas Vanessa także zrozumiała, że z taką kupą złota w rękach będzie tak czy siak wyglądał podejrzanie, ruszyła więc na poszukiwanie jakiejś torby łub walizki. W końcu znalazła torbę z kijami golfowymi. Sądząc po ich wyglądzie, nie były używane co najmniej od zeszłego roku, Vanessa nie czuła więc specjalnych wyrzutów sumienia, wyrzucając wszystkie kije na podłogę. Do opróżnionego pojemnika włożyli narzędzia Kreola. Co prawda nie wszystkie – tylko ruszt, czarę i łańcuch. Amulet został na jego szyi, a nóż wyśmienicie zmieścił się w lewej kieszeni spodni. Mag nie zgodził się też na rozstanie z laską, motywując, że jest to najcenniejsza rzecz ze wszystkiego co ma i wolałby już wyrzucić resztę. Van musiała szybciutko odświeżyć całą swą wiedzę na temat krawiectwa i dorobić pod połą fraka coś w rodzaju dwóch pętelek ze sznurka, w które wsunęli laskę. Kreol upewnił się, że może wyciągnąć ją jednym ruchem ręki i to go zadowoliło.
– Teraz trzeba jakoś otworzyć drzwi – powiedziała w zamyśleniu. – Oczywiście, profesor zamknął je od zewnątrz… Nie masz czasem przy sobie karty kredytowej? A w ogóle o co ja pytam… Dobrze, zaraz coś wymyślę…
– Otworzyć drzwi? – Kreol uśmiechnął się pod nosem. – Już się robi.
– Nawet o tym nie myśl! – krzyknęła Van, ale mag już uruchomił zaklęcie Błyskawicy.
Z ręki Kreola wystrzelił ogromny ładunek elektryczny, zamieniając i tak wielce żałosne drzwi w coś wiszącego na jednym zawiasie. Kreol z dumną miną popchnął smętny kawałek drewna, który z trzaskiem upadł na podłogę, podnosząc obłoczek kurzu.
– Sprytnie – westchnęła Vanessa, rozumiejąc, że już za późno na kłótnie. – A tak przy okazji, jeśli bez wysiłku władasz taką mocą, to może oddałbyś mi pistolet? Tak w ogóle noszenie broni bez pozwolenia podlega u nas karze!
Kreol wyciągnął broń, o której już zdążył zapomnieć. Amulet ochronny milczał, a to znaczyło, że dziewczyna nie żywi względem niego żadnych wrogich uczuć. Do tego w międzyczasie zdążył już odbudować jedną warstwę Osobistej Ochrony. Było to jedno z nielicznych zaklęć, których nie da się umieścić w lasce.
– Co to jest „pozwolenie” i skąd wiesz, że go nie mam? – zapytał podejrzliwie, wyciągając w jej stronę rękę z pistoletem.
– No, to jest… – spróbowała Vanessa, ale szybko się poddała. Mimo że mówiła po sumeryjsku tak, jakby był to jej ojczysty język, jednak wiele słów musiała, tak jak przedtem, wymawiać po angielsku. W sumeryjskim po prostu nie istniały pojęcia, jakie oznaczały. – Potem postaram się wyjaśnić…