– Niczego sobie! – Van gwizdnęła z podziwem, przyglądając się zaklęciu i oceniając, ile czasu potrzeba, by je śpiewnie wymówić. – Tylko kto będzie tyle czasu czekać, aż go ogłuszą?
– Zaklęcie można wymówić wcześniej i zachować w pamięci – wyjaśnił Kreol leżący z zamkniętymi oczami na łóżku. – Zawsze tak robię. A tak przy okazji, pył można zmieszać zawczasu, a potem tylko rozsypać wokół siebie. „Sogbo” to słowo-klucz, imię ducha gromów. Działa jak spust w tym twoim pistolecie.
Flaurus – demon ognia i zniszczenia, jeden z najgroźniejszych demonów w Ciemnych Światach. Wzywanie go wiąże się z ogromnym niebezpieczeństwem, dlatego wszystkimi dostępnymi sposobami należy zadbać o bezpieczeństwo rytuału. Narysuj duże koło wzmocnione czterema Wieżami Obserwacyjnymi, a w nim – trójkąt skierowany wierzchołkiem ku górze. Umieść w nim pieczęć Flaurusa, narysowaną na pentagramie. Operację trzeba przeprowadzać gdy księżyc znajduje się w parzystej fazie pierwszej połowy cyklu, między wschodem słońca a południem. W kadzielnicy spal marsjańską mirrę (patrz skład poniżej) lub żywicę bez żadnych dodatków. Na piersi koniecznie powieś ochronny amulet i pieczęć Flaurusa. Słowo-klucz w tym rytuale to „Temeszno-Masanin!”.
Flaurus pojawi się najpierw w postaci strasznego leoparda, potem zmieni się w człowieka z płonącymi oczami i straszną twarzą. Nigdy nie patrz mu prosto w oczy i w ogóle unikaj patrzenia na niego – najlepiej stać plecami do niego. Pogroź Flaurusowi magicznym łańcuchem, potem otocz nim magiczny krąg, w którym stoi, i zawiń pentagram Flaurusa w czarny materiał. Następnie nieś go, chodząc po kręgu, co chwila dotykając rytualnym nożem. Dalej poświęć pentagram ogniem i wodą, a na koniec rozwiń i wręcz Flaurusowi jako zapłatę za usługę. Wydaj Flaurusowi rozkaz, a potem pozwól mu się oddalić. Koniecznie oczyść miejsce, w którym wzywałeś demona, bo jeśli tego nie zrobisz, Flaurus może wrócić później w to miejsce samodzielnie, owładnięty żądzą zemsty.
– A umiesz zamienić dynię w karetę? – Vanessa nie mogła wymyślić mądrzejszego pytania. Powoli zaczęła głupieć od wszystkich tych koszmarów.
– A po co? – zdziwił się Kreol szczerze. – Jeśli kareta będzie pilnie potrzebna, łatwiej zrobić ją z ziemi. Albo nawet z powietrza…
– A jeszcze prościej, polecieć tam, gdzie potrzeba – wtrącił swoje trzy grosze Hubaksis. – Van, odpocznij, po co się tak męczysz? I tak nic nie zrozumiesz, magii trzeba się uczyć stopniowo…
– A ty niby skąd wiesz? – fuknął mag, otwierając jedno oko. – Wśród dżinnów byłeś z pewnością najgorszym uczniem.
Gdy powiesisz nad łóżkiem kilka związanych piór, uwolnisz się od nocnych koszmarów. Umieszczony pod poduszką chorego niewielki wianek z piór pozwoli przyspieszyć zdrowienie, ale ten, kto będzie splatał wianek, musi podczas pracy wyobrazić sobie chorego w dobrym zdrowiu i w pełni sił, inaczej można jeszcze bardziej zaszkodzić. Również pióra spalone nad łóżkiem mogą pomóc położnicy podczas porodu.
Van dobrnęła już do dobrych rad, które, ściśle rzecz ujmując, nie były prawdziwą magią, ale nie były przez to mniej przydatne. Większość z nich wyglądała jak zwykłe przesądy, ale różniły się od nich ścisłym opisem. Szczegółowo wyjaśniono, co stanie się w takim to a takim przypadku i jak tego uniknąć. Na przykład Vanessa znalazła w tym rozdziale informację, że rozbite lustro przynosi pecha, ale zamiast o siedmiu latach, wspomniano o siedmiu tygodniach. Jednakże zaraz wymienione były sposoby, jak uniknąć pecha. Na przykład, można było od razu odwrócić się trzy razy w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara, albo rzucić przez ramię szczyptę soli, ale te sposoby określono jako mało efektywne. Książka radziła zebrać wszystkie odłamki i spalić je albo przynajmniej okopcić, a potem zakopać. Można było także wziąć siedem białych świec i od razu pierwszej nocy po nieszczęśliwym wypadku, o północy zgasić je jednym dmuchnięciem. Najbardziej efektywny sposób polegał na tym, aby kawałkiem rozbitego lustra dotknąć czyjegokolwiek kamienia nagrobnego. Vanessa zapamiętała to na wszelki wypadek.
Oderwawszy oczy od książki dziewczyna zauważyła, że Kreol zdążył usnąć. Posapywał cichutko, trzymając ręce złożone na piersiach tak, jakby spoczywał w trumnie. Vanessa mimowolnie pomyślała, że miał czas przyzwyczaić się do takiej pozycji. Śpiący mag był spokojny i lekko się uśmiechał. Widocznie śniło mu się coś miłego.
– Hubi, a czy przedtem Kreol miał uczniów? – zapytała Vanessa. Głos ściszyła do szeptu, żeby niechcący nie obudzić surowego nauczyciela.
– Jeden raz… – mruknął Hubaksis jakby niechętnie. – Ale chłopak nie dokończył nauki.
– Co, znudziło mu się? – Van przyjęła to ze zrozumieniem.
– Nie, umarł.
– A więc to tak… – powiedziała Vanessa z zakłopotaniem. Powinna współczuć nieznajomemu chłopakowi, ale jakoś nie udało jej się wzbudzić w sobie współczucia dla kogoś, kto umarł pięć tysięcy lat temu. Za dużo czasu upłynęło. – A jak to się stało?
– Normalna sprawa… – Dżinn wzruszył ramionami. – Chłopak był zbyt wścibski, wściubiał nos tam, gdzie nie potrzeba. I doigrał się.
– To znaczy?
– Jak to zwykle bywa… Wziął magiczną księgę pana, gdy nie było go w domu, i przeczytał zaklęcie wywołujące demona. Podstawy już opanował, miał zdolności, więc wywołał demona… Ale nie mógł się obronić – uczył się wszystkiego dwa lata. Demon rozerwał go na kawałki.
– Okropne! – krzyknęła Van.
– Potem, oczywiście, pan wrócił, uspokoił demona, wygnał go, ale było już za późno…
– Pewnie bardzo to przeżywał?
– Jeszcze jak! – fuknął dżinn. – Do tego czasu demon rozniósł w proch i pył pół pałacu! Wiesz, ile czasu trwała odbudowa?
– Miałam na myśli chłopaka – sucho wyjaśniła Vanessa.
– A nie, pan nie musiał za niego płacić. – Dżinn spojrzał na nią tępym wzrokiem. – Był sierotą, nie miał żadnych krewnych. Tylko zmarnowaliśmy czas…
– Hubi, czy ty w ogóle nie masz żadnych uczuć? – wycedziła Van. – Zupełnie nie było ci go żal?
– Znałem go wszystkiego dwa lata… – Dżinn wzruszył ramionami.
– Według ciebie to mało?
– Dla dżinna – bardzo mało. Stajemy się dorośli dopiero gdzieś koło sześćdziesiątki…
– Ach, no tak. A ile masz teraz lat, pięćdziesiąt sześć, prawda?
Obrażony Hubaksis odwrócił się do niej plecami. Najbardziej ze wszystkiego na świecie nie lubił, gdy przypominano mu o dwóch rzeczach – wzroście i wieku. I jedno, i drugie, jak na dżinna było niewielkie.
Drzwi cicho skrzypnęły i do środka zajrzała kędzierzawa głowa. W następnej chwili w ślad za nią pojawiła się reszta ciała i Vanessa ze zdumieniem zorientowała się, że to znowu anioł! Ale inny, nie ten, którego widziała przedtem.
– Przepraszam – nieśmiało zwrócił się do niej skrzydlaty przystojniak – nie widzieliście gdzieś moich rodaków?
– Kogo? – zdziwiła się Van.
– No, innych aniołów… – zmieszał się. – Jesteś człowiekiem, prawda? Przepraszam, niezbyt lubię tutejszych…
– Nie szkodzi, mnie się też nie podobają – powiedziała szybko. – Tak w ogóle, kilka godzin temu widziałam, jak korytarzem przechodził inny anioł.
– Naprawdę? A jak wyglądał?
– Tak jak ty… – rozłożyła ręce. – Trochę wyższy, miał jaśniejsze włosy, i to wszystko…
– Pewnie Nataniel… O, proszę mi wybaczyć niegrzeczność! Endian, do usług.
– Bardzo mi miło, Vanessa Lee. – Van spróbowała dygnąć. Wyszło jej kiepsko – brakowało doświadczenia. Uczyli ją czegoś takiego na lekcjach tańca, ale nigdy nie była pilną uczennicą. – Powiedz, Endianie, co tutaj robisz? Myślałam, że anioły mieszkają w Raju!