– Mieszkamy tam. – Endian uśmiechnął się kwaśno. – Myślę, że jesteśmy tu z tej samej przyczyny co ty, Vanesso Lee. Wysłano nas jako delegację na miejscowe święto. Proszę mi wierzyć, że z radością zrezygnowałbym z tego wątpliwego zaszczytu.
– Ilu tu was jest?
– Sześciu aniołów, archanioł i dwa cherubiny – wyliczył z ożywieniem. – Obawiam się, że zgubiłem swoją grupę. Z pewnością teraz mnie szukają… Jeśli pozwolisz, pójdę dalej szukać moich przyjaciół.
– Tak, oczywiście, oczywiście. – Van w ostatniej chwili wróciła do rzeczywistości, patrząc jak nowy znajomy znika za drzwiami.
– Nie znoszę ich – podzielił się swoimi poglądami Hubaksis, który nie zamienił z aniołem nawet jednego słowa. – Bezczelne bydlaki, myślą, że są lepsi od innych… Sami szwendają się cały czas po cudzych światach, a do siebie nie wpuszczają nikogo! Do nich wstęp mają tylko sprawiedliwi… Łobuzy!
– A wy dwaj jak się do nich dostaliście? – Wesoło mrugnęła Vanessa.
– Dobry mag wszędzie wejdzie… – przyznał dżinn. – A pan jest jednym z najlepszych!
– Słusznie, niewolniku, zuch z ciebie… – wymamrotał Kreol, nie przerywając snu.
Vanessa na wszelki wypadek pstryknęła mu kilka razy palcami nad uchem – nie, jednak spał. Najwyraźniej bardzo lubił, gdy go chwalono, gdyż reagował na komplementy nawet przez sen.
Popatrzyła na zegarek – było już po północy. Do tego świata przenieśli się wczoraj wieczorem, czyli nie spała już około czterdziestu godzin. Jawna przesada, to dlatego oczy tak się jej kleiły. Do tej pory nie myślała o śnie – jakoś nie miała do tego głowy, co chwila zaskakiwały ją nowe wrażenia. Ale teraz czasu miała aż za dużo. O, nawet dżinn zdążył usnąć – ułożył się u pana na brzuchu i spokojnie drzemał. A gdzie ona ma się położyć?
W końcu Van jako tako umościła się w fotelu, bo jedyny mebel przeznaczony do spania zajął Kreol. W pojedynkę ledwie mieścił się na składanym łóżku.
Gdy otwarła oczy, od razu popatrzyła na zegarek. Wydawało się jej, że zdrzemnęła się nie więcej niż godzinkę, ale w rzeczywistości minęło już południe. Oczywiście w rodzinnym San Francisco, bo tutaj najwyraźniej czas biegł jakoś inaczej.
Wyglądało na to, że Kreol obudził się już dawno. Przykucnął na środku pokoju i coś pichcił w magicznej czarze. Ogień na ruszcie buzował w najlepsze, wywar gotował się, nadąsany Hubaksis mieszał go niewielką pałeczką, Kreol z uwagą kontrolował proces.
– Dzień dobry! – ziewnęła Vanessa, przeciągając się, aż jej stawy zatrzeszczały.
– W Lengu jest teraz noc… – poprawił ją mag obojętnie.
– Tu zawsze jest noc… – burknął dżinn.
– Bo w Ciemnych Światach zazwyczaj nie bywa jasnej pory doby. Za to w Jasnych jest na odwrót – uśmiechnął się Kreol. – Zapamiętuj, zapamiętuj, kobieto, myślisz, że tak sobie gadam?
– W takim razie po co? – nie zrozumiała Van.
– Uczę cię, po to… Uczeń maga powinien zdobywać wiedzę cały czas, bez przerwy… Nawet w czasie posiłku, w czasie snu, nawet podczas… mmm, tak… w ogóle wszystkiego pozostałego. A propos, to też część lekcji. Ale może rozmyśliłaś się? – zapytał z nadzieją. – Jeszcze nie jest za późno, na razie nie doszliśmy do niczego poważnego.
Van w milczeniu pokręciła głową.
– W takim razie przystąpimy do lekcji – westchnął mag.
Kolejne godziny okazały się jednymi z nudniejszych w życiu Vanessy. Mogłyby nawet pretendować do miana najnudniejszych, gdyby nie lekcje matematyki w szkole. Co robić, Van i w szkole nie była przykładną uczennicą. Dobre oceny miała tylko z wf i z biologii. Vanessa zawsze lubiła przyrodę. Swego czasu chciała nawet wstąpić do „zielonych”, ale potem rozmyśliła się. Rzecz w tym, że bardzo aktywnie kontaktowała się z nimi jej mamusia, a Van dawno przekonała się, że wszystkie organizacje, z którymi współpracuje Agnes Lee, zasługują na miano świrniętych.
Tak czy inaczej, Kreol rozpoczął nauczanie Van magii. Na początek na chybcika przygotował śniadanie, komentując przy tym szczegółowo wszystkie swe czynności. Okazało się, że magia to bynajmniej nie tylko wypowiadanie zaklęć i śmieszne gesty rękami. To wszystko było tylko zewnętrzną powłoką, niemającą większego znaczenia, dopiero pod nią krył się potężny szkielet, utrzymujący całość. Magią rządzi kilka surowych praw, których nie jest w stanie obejść żaden mag. Najważniejszym z nich jest prawo zachowania materii i energii. Kreol wyjaśnił, że bynajmniej nie tworzy jedzenia z niczego – coś takiego jest z zasady niemożliwe. Podczas wypowiadania zaklęcia materia, nie więcej niż kilkaset molekuł z otaczającego powietrza lub z ziemi pod nogami, zamienia się w energię – magiczną energię, manę, a potem z powrotem w materię – żądany pokarm. Podczas tej dwukrotnej przemiany liczba molekuł wielokrotnie zwiększa się, a one same całkowicie zmieniają się, przyjmując inną postać, ale prawo zachowania materii nie zostaje naruszone – dokładnie taka sama liczba molekuł znika skądś w tym samym czasie. Gdzie konkretnie, nie wiadomo, bo straty nie można wykryć – jest równomierna. Jedna molekuła tu, inna – tam. W tym przypadku każde słowo zaklęcia było ważne – wystarczy pomylić jedną głoskę i powstanie coś zupełnie niejadalnego, jakieś świństwo. Kreol wspomniał, że zdarzają się sytuacje, gdy zaklęcie nie ma większego znaczenia, ale nie przytoczył żadnych przykładów.
Vanessa zapytała, skąd zaklęcie wie, jakie konkretnie dania mają być dostarczone – nie zauważyła w tekście ani jednej nazwy, oprócz informacji, że posiłek ma być „jadalny”, „sycący” i jeszcze, z jakiegoś powodu „mięsny”. Kreol postukał laską w narysowane na stole kręgi i wyjaśnił, że każde danie rozmiarem dokładnie odpowiada jednemu z kręgów, a nazwy dań są napisane w środku. Van spróbowała rozszyfrować dziwne znaczki, ale nic z tego nie wyszło.
– To s’mshit, Stary Język – z powagą odpowiedział Kreol. – Stosuje się go czasem w Sztuce. Nie martw się, jego też się nauczysz.
– Z góry się cieszę… – westchnęła Vanessa.
– Tak, Van, mag musi znać wiele języków – ucieszył ją Hubaksis. – Pan zna ich kilkadziesiąt!
– Nie przeszkadzaj nam, niewolniku. – Kreol groźnie zmarszczył się. – I tak, na czym to skończyłem?
W trakcie posiłku uczył Van tego samego procesu – zamiany materii w manę, którą następnie można stosować wedle życzenia. Można zamienić ją znowu w materię i w ten sposób stworzyć coś materialnego, a można też pozostawić w postaci energii i także wykorzystać wedle życzenia. Każdy proces magiczny wymaga many i Kreol uczył Vanessę, jak podtrzymywać w sobie cały czas pewien jej zapas, aby w odpowiedniej chwili nie tracić czasu na wchłanianie. Opowiadał i kazał powtarzać. Potem głośno klął, znowu opowiadał, pokazywał i żądał powtarzania. I tak w kółko, aż w końcu Vanessie coś wyszło. Uczucia, które było jej udziałem, gdy ciało przenikała mana, nie można były z niczym porównać – trzeba to samemu przeżyć, żeby zrozumieć. Kreol był zadowolony i oznajmił, że na dziś koniec lekcji.
– Gratuluję, Van. – Dżinn ledwie wyczuwalnie poklepał ją po plecach. – Najważniejszy jest pierwszy sukces. Dalej będzie łatwiej. Chociaż, mówiąc między nami, pochłonęłaś nic nieznaczącą ilość many…
– Tak, mniej niż potrafi wchłonąć mój niewolnik. – Uśmiechnął się Kreol, patrząc jak odwraca się obrażony Hubaksis. – I nie wyobrażaj sobie za wiele: pochłanianie many to najłatwiejsza część procesu, znacznie trudniej jest ją wykorzystać. Ale na dzisiaj starczy.