Выбрать главу

Vanessa zamilkła z głupią miną. Przede wszystkim nurtowało ją pytanie, skąd Kreol wie, że nie ma tu przedstawicieli Ziemi. Przy stole siedziało niemało ludzi i jej zdaniem niczym nie różnili się od siebie. Ale zapytała o coś zupełnie innego.

– Czy świat dżinnów sąsiaduje z Lengiem?

Kreol w milczeniu pokiwał głową, cały czas racząc się kaszą.

– W takim razie gdzie są dżinny?

Mag bezceremonialnie wskazał palcem czarnoskórego mężczyznę siedzącego w drugim końcu stołu i Vanessa zaczęła mu się przyglądać. Zupełnie zwyczajny facet – wysoki, barczysty, z wygoloną głową, na której pozostawiono pośrodku czub jak u Irokeza. Przyjrzawszy się uważnie, dostrzegła, że ma sześć palców, ale była to jedyna różnica. Gdyby nie czub, wyglądałby zupełnie normalnie na ulicach San Francisco. Z czubem zresztą też…

– Ani trochę nie jest podobny do Hubaksisa – powiedziała z powątpiewaniem.

– A jakże… – wymlaskał Kreol z pełnymi ustami. – Dżinny to rasa niestabilna genetycznie. Są bardzo różni. Ciągłe mutacje plemników, i inne takie…

– Oho! – uniosła brwi Van. – Skąd znamy takie mądre słowa?

– Przeczytałem twój podręcznik do biologii. Dobra książka, przydatna… Szkoda, że za moich czasów nie było takich, mógłbym wtedy uniknąć tamtego błędu… – powiedział w zadumie Kreol, najwyraźniej wspominając coś nieprzyjemnego. – Będziesz to jeść?

Vanessa w milczeniu oddała mu swój talerz. Kasza była dość smaczna, ale, jak już wspomniano, dziewczyna nie miała apetytu. I w ogóle nie lubiła kaszy.

Rozdział 7

Patrz, Van, to jest właśnie dolina Inkwanok! – pokazał sześciopalcą rączką Hubaksis.

– Jaka tam dolina? – Vanessa zmarszczyła nos. – Same góry…

– Jest jaka jest – zachichotał dżinn.

Stali na dachu jednej z głównych wież Zamku Kadath. Roztaczał się stąd wspaniały widok na okolicę. To znaczy, byłby wspaniały, gdyby pejzaż nie wyglądał tak złowieszczo. No i nie zaszkodziłoby trochę więcej światła.

Kreol stał kilka kroków od nich. Rozmawiał z typem, który został przedstawiony Van jako Noszący Żółtą Maskę. Widziała go już w głównej sali, i potem, podczas biesiady. Początkowo rozmawiali o nowej funkcji Kreola, a potem przeszli do ogólnych tematów.

– Popatrz, człowieku… – zaskrzeczało spod maski monstrum, wskazując żylastą ręką to, czym bezskutecznie starała się zachwycić Vanessa. – Nasz świat umiera.

– Umiera odkąd pamiętam – odrzekł mag. – Przespałem pięć tysięcy lat, kapłanie. Pięć tysięcy lat! Z mojego świata nie zostało nic, co mógłbym rozpoznać! Niczego ani nikogo! A wy, jak umieraliście, tak umieracie i w żaden sposób nie możecie skończyć.

– To nic nie znaczy… – Noszący Żółtą Maskę powoli pokiwał głową. – Umieramy od chwili, gdy twój bóg zaczął swoje podchody. Giniemy żywcem, człowieku. Tak, rozciągnęliśmy ten proces na wiele wieków, ale co z tego?

Kreol w milczeniu wzruszył ramionami.

– Czy wiesz – kontynuował Noszący Żółtą Maskę po chwili – że w ciągu ostatnich siedmiu wieków w Lengu nie urodził się żaden Władca? Przez siedemset lat ani jednej nowej twarzy!

– A niewolnicy?

– Oni akurat mnożą się jak szczury! – Kapłan z rozdrażnieniem machnął ręką. – I nadzorcy też. Ale jaki z nich pożytek?! MY wymieramy, rozumiesz, człowieku?! Rozumiesz?!

– Może, gdy całkiem wymrzecie, oni będą mogli zacząć wszystko od nowa? – bez cienia współczucia zaproponował Kreol. – Leng ulegnie odnowie… Przestanie być Ciemnym Światem…

– Być może – zgodził się Noszący Żółtą Maskę bez śladu entuzjazmu. Zrezygnowany, pozwolił opaść ramionom. – Ale to już nie będzie ten Leng…

– A czy to źle? – Kreol uśmiechnął się półgębkiem.

– O to chodzi, że nie! – ze złością zaskrzeczał kapłan. – Właśnie tak, człowieku… Jestem jednym z tych, którzy stawiają czoła prawdzie. A prawda jest taka, że jesteśmy wrzodem wśród innych światów. Nawet Piekło nie jest tak okropne, nawet Kvetzol-Inn… Nawet Hwitaczi! – zaryczał.

Słysząc pełen bólu okrzyk Noszącego Żółtą Maskę, Vanessa odgadła, że zagadkowy świat Hwitaczi, jaki by nie był, jest miejscem prawie tak samo okropnym, jak Leng. Ale mimo wszystko trochę lepszym.

– To znaczy, że następnego święta już nie będzie? – uśmiechnął się sarkastycznie Kreol.

– Nie spiesz się grzebać nas przed czasem, człowieku! – Noszący Żółtą Maskę widać nie zrozumiał żartu. – Tak, umieramy! Ale umieramy już sześć i pół tysiąclecia, a pociągniemy jeszcze drugie tyle! Jesteś pewien, że twój świat przetrwa dłużej? – złośliwie zaskrzeczał spod maski. – Powstanie shoggothów o mało nas nie wykończyło, ale i to przetrwaliśmy! Jeszcze pożyjemy!

– A ja tak sobie myślę… – nieoczekiwanie odezwała się Vanessa.

– Tak? – Noszący Żółtą Maskę odwrócił się w jej stronę.

– Nie, nic ważnego… – Dziewczyna natychmiast się wycofała. Nie bardzo miała ochotę dzielić się myślą, która niespodziewanie przemknęła jej przez głowę, z czerwonymi ogniami płonącymi w szczelinach obrzydliwej maski. Potem na pewno opowie wszystko Kreolowi, bo przyszedł jej do głowy bardzo ciekawy pomysł.

– Zwróć uwagę na jeszcze jeden fakt, człowieku – ciągnął Noszący Żółtą Maskę, odwracając się do niej tyłem. – Minęło prawie piętnaście wieków od czasu, gdy nasi emisariusze po raz ostatni odwiedzili wasz świat. Przez cały ten czas nawiedzał was tylko Nyarlathotep, gdy dostarczał zaproszenia, no i kilka razy Yog-Sothoth. A wiesz, po co? Żeby ukarać odstępców! To kpina – wielki Yog-Sothoth, nosiciel duszy Azatotha, musiał osobiście rozprawić się z tymi, którzy nas zdradzili! Oczywiście, są jeszcze demony, które wy, magowie, wzywacie do siebie na służbę, ale tego przecież nie kontrolujemy! I nie ma takiej potrzeby.

– Więc co mi chcesz powiedzieć, kapłanie? – Kreol popatrzył na niego obojętnie. – Nie będę wam dostarczał dusz, przez wszystkie te wieki nie zmieniłem zdania. A może chcesz mnie zmusić?

– Chciałbym… – Noszący Żółtą Maskę westchnął tęsknie, opierając się o balustradę. – Ale w czym może nam pomóc jeszcze jeden dostawca dusz? Nie, dawno już odwołaliśmy wszystkich emisariuszy. Nie zostawiliśmy żadnych sił w twoim wymiarze, człowieku… Takie tam, nędzne resztki…

– W takim razie, po co mi to wszystko mówisz? – Mag zmarszczył brwi z rozdrażnieniem. – Nie interesują mnie wasze problemy.

– Jesteś okrutny i egoistyczny, człowieku. – Noszący Żółtą Maskę pokiwał głową. Choć nie było widać jego twarzy, czuło się, że wyraża ona w tej chwili smutek zmieszany z gniewem. – Ale takich właśnie potrzebujemy. Powiedz, nie chciałbyś popracować dla nas… w inny sposób?

– To znaczy jak? – Kreol zmrużył oczy podejrzliwie.

– Niedawno odkryliśmy pewien… interesujący świat – zaczął słodkim głosem Noszący Żółtą Maskę. – Nazywa się Rari. Bardzo miły światek. Jest tam mało ludzi, a ci, którzy są…

– Rozumiem! – szybko przerwał mu Kreol. Vanessa, w przeciwieństwie do niego, nie zrozumiała, co miał na myśli najwyższy kapłan Lengu, ale postanowiła się nie dopytywać.

– Nie chcesz pomóc nam tam dotrzeć? – łagodnie upewnił się Noszący Żółtą Maskę. – Nie mamy dużych wymagań, a nagroda będzie ogromna…

– Rozumiem… – Kreol uśmiechnął się od ucha do ucha. – Chcesz, żebym został nowym Azatothem? Myślisz, że nie pamiętam, iż kiedyś był on takim samym śmiertelnikiem jak ja? Ani ZA CO otrzymał swą moc? Uważasz, że zapomniałem, jak w całym Sumerze nie było bardziej znienawidzonego imienia? I sądzisz, że nie wiem, jak skończył?