– Azatoth jest władcą Lengu! – wyprężył się Noszący Żółtą Maskę, urażony.
– Azatoth to marionetka Yog-Sothotha! – odparował Kreol. – Nie ma nawet własnego ciała! Nie ma wolnej woli! Lepiej żeby mnie pożarła Tiamat, niż miałbym stać się takim jak on! I jeśli…
Drzwi, przez które weszli na taras, uchyliły się i wyjrzała zza nich czerwona mordka jakiegoś drobnego demona.
– Szanowny najwyższy kapłanie, pan generał bardzo prosi, by do niego zajrzeć – piskliwym głosikiem oznajmił posłaniec, po czym znikł z powrotem za drzwiami.
– Nasza rozmowa jeszcze się nie skończyła, człowieku. – Noszący Żółtą Maskę energicznym krokiem opuścił taras widokowy. Bez względu na to, w jakiej sprawie chciał się z nim widzieć Shub-Niggurath, kapłan najwyraźniej o niej wiedział i uważał za wystarczająco ważną, by przerwać rozmowę w pół słowa.
Kreol nawet nie spojrzał w ślad za nim. Mag oparł się o balustradę, patrzył gdzieś w dal i o czymś rozmyślał. Hubaksis niezdecydowanie podleciał do niego bliżej i usiadł na ramieniu pana. Vanessa podeszła z lewej strony i wzięła Kreola pod rękę. Jej nauczyciel był smutny, więc chciała jakoś ponieść go na duchu.
– Rzeczywiście jest z nimi tak źle? – zapytała cicho.
– A? Co? – ocknął się Kreol. – Tak, oczywiście. To dobrze! Nawet nie wiesz, jak dobrze!
– Dlaczego? – Van była zdezorientowana. Wiedziała, oczywiście, że Kreol jest egoistyczny, ale nie sądziła, że może tak otwarcie cieszyć się z cudzego nieszczęścia.
– Powiedz mi, uczennico – zaczął mag cierpliwie. – Twoim zdaniem, po co w ogóle zacząłem tę zawieruchę z przespaniem całej epoki?
– Żeby uratować duszę. Sam tak powiedziałeś! – Vanessa wskazała na niego palcem.
– Słusznie. – Kreol z zadowoleniem kiwnął głową. – To jedna z przyczyn. Druga to nieśmiertelność. Wspominałem przecież, że było KILKA przyczyn. Czyli co najmniej trzy. Jaka jest trzecia?
Zapadło niezręczne milczenie. Van nic nie przychodziło do głowy. Hubaksis najwyraźniej też nic nie wiedział.
– Nie mówiłeś mi panie… – powiedział, lekko obrażony.
– Oczywiście, że nie mówiłem – zgodził się mag spokojnie. – A dlaczego? A dlatego, że nie byłem pewien, czy moje zamysły się powiodą. Plan składa się z sześciu punktów, a ciebie zaznajomiłem tylko z pierwszym. Pierwszy punkt planu – przenieść się do przyszłości. Jak można najdalej. W mojej umowie widniała liczba „pięć tysięcy”, wziąłem ten właśnie okres. Żeby nie budzić podejrzeń. Wykonanie pierwszego punktu zakończyło się sukcesem. Drugi punkt planu – urządzić się w nowym świecie. Wtopić się, jak należy, w nowe społeczeństwo, zbudować dom… Dobrze byłoby stworzyć własną Gildię, ale… Zrealizowałem mniej więcej dwie trzecie drugiego punktu – wygląda na to, że z Gildią się nie uda. Trzeci punkt planu właśnie wypełniłem. Przekonałem się, że w ciągu pięciu tysięcy lat Leng ostatecznie przegnił. Gdy Noszący Żółtą Maskę zaproponował mi, bym został praktycznie nowym Azatothem, przekonałem się o tym ostatecznie.
– A dlaczego odmówiłeś, panie? – zdziwił się Hubaksis.
– Jeszcze raz zapytasz mnie o coś takiego, a spiorę cię na kwaśne jabłko! – obiecał Kreol, a zabrzmiało to jak najbardziej poważnie. – Czwarty punkt planu… na razie nie powiem. Chociaż Kamień bardzo mi w tym pomoże. Piąty punkt… też przemilczę. A nuż by ktoś podsłuchał. A szósty…
Kreol wymamrotał coś pod nosem i nakryła ich jasnopurpurowa kopuła, przepuszczająca światło, ale poważnie zniekształcająca widziane dokoła przedmioty.
– Kopuła Tajemnicy – krótko poinformował Kreol. – Przez kilka minut jesteśmy chronieni przed wszystkimi ciekawskimi oczami i uszami. A więc tak, szósty punkt planu to zniszczenie Lengu!
– Uch, uch, uch, uch!!! – krzyknął z zachwytem Hubaksis. – Panie, jestem twoim wiernym sługą, zawsze ci pomagam, nie zapominaj o tym!
– Milcz, niewolniku… – rozkazał Kreol niedbale. – O, to będzie taka wojna… taka wojna, jakiej świat nie widział! Ja ich wszystkich… wytnę w pień!
– Nie rozumiem – powiedziała Van. – Po co?
– A co, podoba ci się to, co tutaj widzisz? – uśmiechnął się mag ironicznie.
– Nie… Ale to są ich problemy. – Wzruszyła ramionami. – Do nas przecież już nie włażą?
– W ogóle to lezą. Po prostu, odkąd Marduk Potężny Topór zapieczętował ich świat, kiepsko im to wychodzi.
– Wszystko jedno. Od kiedy to jesteś taki humanitarny?
– Hum… co?
– Dobry taki, ot co!
– Jestem wiernym czcicielem mojego boga! – Kreol przyjął dość fałszywą pozę. – Chcę skończyć to, co zaczął Marduk.
Vanessa milczała, patrząc mu prosto w oczy, a minę miała w pełni sceptyczną.
– Dobrze, poddaję się! – warknął mag. – Marduk, zanim zrobił porządek z Lengiem, był człowiekiem; potężnym człowiekiem, jednym z największych magów swoich czasów, ale mimo wszystko śmiertelnym. Ale kiedy pozbawił Leng siły, cała wyzwolona ba-choń… potem wyjaśnię, co to takiego… zleciała się do niego. I tak oto został bogiem – zakończył mag.
Van na kilka sekund otworzyła usta jak wyrzucona na brzeg ryba.
– Chcesz… chcesz zostać bogiem?! – wyszeptała jednocześnie z paniką i z zachwytem w głosie.
– Nie żeby aż tak – z żalem westchnął Kreol. – W owych czasach Marduk był znacznie silniejszy, i Leng też. To, co z niego zostało wygląda żałośnie… do tego, trzeba się będzie podzielić z… piątym punktem planu. Ale Najwyższym zostanę na pewno! Takim Najwyższym, jakiego nie było od czasów Adema! A potem można będzie piąć się wyżej. Teraz rozumiesz?
– Prawie wszystko. Ale jednak – po co było kłaść się spać na pięćdziesiąt wieków?
– O, Szamaszu! – jęknął Kreol z desperacją. – A co tu jest do rozumienia? Wtedy faktycznie byłem ich niewolnikiem. Teraz jestem wolny. Wtedy Leng był jeszcze bardzo silny. Teraz zostało z niego… to co widzisz. Wtedy miałem tysiące przeciwników. Teraz nie został prawie nikt. Co prawda, na to ostatnie akurat nie liczyłem… I nie mogę powiedzieć, że to dobrze – nie ma przeciwników, ale pomocników też nie ma! Dobrze, nieważne. Czy teraz rozumiesz, dlaczego musiałem przenieść się w czasie?
– Rozumiem… – Pokiwała głową Van, obserwując, jak wokół rozpływa się Kopuła Tajemnicy. – Ale jeśli wszystko tak doskonale się układa, dlaczego jesteś taki smutny?
– Myślę, że pan jest smutny z innego powodu – słodziutkim głosikiem podpowiedział dżinn.
– Milczeć, niewolniku! – warknął Kreol. – Nikt cię nie pyta o zdanie!
– Pan po prostu boi się, że Mey’Knoni umarła… – odgadywał Hubaksis, obserwując swego pana.
– Do kogo mówię?! – krzyknął mag, uderzając laską w miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą był Hubaksis. Zwinny dżinn jak zwykle umknął w ostatniej chwili.
– Panie! Panie! – Dżinn nadaremnie wzywał maga do opamiętania. – Panie, nie trzeba mnie bić, jestem grzeczny!
– Nieprawda! – zaryczał przez zaciśnięte zęby Kreol, wciąż jeszcze waląc swym magicznym orężem gdzie popadło. Kamienne okruchy latały we wszystkie strony – okazało się, że laska jest nadzwyczaj twarda, a i zmartwychwstały Sumeryjczyk odkrył w sobie niespodziewany zapas sił.
– Ej, ej…! – zawołała Vanessa z oburzeniem, starając się przerwać tę awanturę. Mądrzejszego okrzyku nie była w stanie wymyślić. Zresztą i tak nikt jej nie słuchał: dżinn, starając się umknąć przed gniewem pana, poleciał wyżej, a Kreol wskoczył na balustradę i podskakując starał się dosięgnąć do latającego wstrętnego licha. Na to, że w każdej chwili ryzykuje upadkiem z dobrych trzystu metrów, w ogóle nie zwracał uwagi. Za to Van serce stawało w gardle za każdym razem, gdy po raz kolejny opadał o kilka milimetrów od krytycznego punktu.