Z boku ten lot wyglądał nader zabawnie. Przypominali Karlssona z Dachu i jego małego przyjaciela. Kto w dzieciństwie widział ilustracje w książce Astrid Lindgren, łatwo może to sobie wyobrazić. Co prawda, Karlsson zazwyczaj nie taszczył na piersi przenośnej składnicy złomu.
Kreol, oczywiście, nie porzucił magicznych narzędzi. Powiesił na szyi swoją „świętą” torbę i starannie przymocował na brzuchu, żeby nie przeszkadzała. Vanessie przyszło do głowy, że jeśli, odpukać, trzeba będzie zrzucić balast, Kreol pobędzie się raczej jej niż drogocennej torby.
Po kilku minutach lecącego maga prześcignęły dwa Ptaki Lengu. Uważnie obejrzały dziwną parę, wymieniając między sobą zaskoczone spojrzenia. Najwyraźniej, jak dotąd, na niebie Lengu nie miały konkurencji.
– Krrrrrrrrrrrrrrrrrr! – odezwał się pierwszy (a może pierwsza?).
– Arrrrrrrrrraaaaaaaaaaaaaa! – zgodził się drugi.
– Uhm-mm – przywitał się Kreol.
– O Boże…! – dołączyła Vanessa.
– Ja nie jestem z nimi! – zastrzegł na wszelki wypadek Hubaksis.
Z tej wysokości dobrze było widać, co się dzieje na dole. Zresztą niczego ciekawego tam nie było. Goła, spalona na popiół pustynia. Śnieg, popiół i ludzkie kości, nic więcej. Jeden z pobliskich wulkanów dymił jak przypalony befsztyk, pozostałe zaś nie przejawiały żadnej aktywności. Poza tym w dole powoli przemieszczały się gęsiego dziwne stworzenia, nieco przypominające ludzi. Około czterdziestu osób. Po bokach jechało czterech Mizernych Jeźdźców Nocy, którzy od czasu do czasu poganiali uderzeniami leniwych niewolników. Być może prowadzili ich z jednego miejsca pracy w inne. A być może po prostu do kuchni.
Do pieczary Mey’Knoni Kreol dotarł po kilkunastu minutach. Niezgrabnie wylądował na niewielkim skrawku ziemi przed otworem w stoku góry i strząsnął z siebie Vanessę. Dziewczyna tak krzepko wczepiła się w niego i tak mocno zamknęła oczy, że nawet nie zauważyła końca lotu. Mag z niezadowoleniem spojrzał na nią spod oka i po cichu wymamrotał zaklęcie Uzdrowienia, rozcierając przy tym siniaki na gardle. Skóra natychmiast zaczęła odzyskiwać swój naturalny kolor.
– Co, Van, nie jesteś przyzwyczajona do latania? – zainteresował się Hubaksis troskliwie, gdy w końcu zdecydowała się otworzyć oczy. – Zobacz, a ja robię to codziennie!
– Masz skrzydła zamiast nóg, to i latasz… – burknęła Vanessa, podnosząc się z trudem.
– Światło! – zwięźle rozkazał Kreol, podając jej rękę.
Pieczara ani trochę nie przypomniała czyjegoś miejsca zamieszkania. Nawet mieszkania staruszki-czarodziejki. Bez względu na to kim była, musiała przecież coś jeść i gdzieś spać. A wewnątrz był tylko kurz i pustka. Zdawało się, że nie było tu nikogo od kilku wieków.
Kreol wszedł do środka z obawą. Na wszelki wypadek wyjął laskę i upewnił się, że jest do pełna załadowana zaklęciami. W danej chwili maga chroniły aż dwa zaklęcia Osobistej Ochrony. Vanessa byłaby niezmiernie zdziwiona, gdyby się dowiedziała, że na nią także nałożył takie zaklęcia, przy czym trzeba nadmienić, że zrobił to w tajemnicy. To nieprawdopodobne, ale było ich aż trzy! Pierwszy raz w życiu czyjeś bezpieczeństwo interesowało Kreola bardziej niż własne. I to było niepokojące…
Pieczara okazała się głębsza, niż mogło się z początku wydawać. Składała się z kilku bardziej lub mniej okrągłych sal usytuowanych jedna za drugą. Kreol bez słowa przeszedł pierwszą, drugą, trzecią… Na progu czwartej znieruchomiał, ramiona mu opadły.
Vanessa podeszła. Na kamiennym spągu leżał szkielet. A dokładnie półleżał, oparty plecami o płaski kamień w zakamarku jaskini. Sądząc po kilku zbutwiałych kawałkach materiału, kiedyś w tym miejscu było legowisko.
– To ona? – zapytała Van cicho i ze smutkiem, patrząc na szkielet. Jako policjantka mogła powiedzieć tylko jedno – śmierć nastąpiła bardzo dawno. Od tamtej chwili minęły dziesiątki, jeśli nie setki lat. A może nawet więcej – ostatni raz Kreol widział swoją przyjaciółkę zanim jeszcze zbudowano egipskiego Sfinksa.
– Kim jesteście? – nieoczekiwanie rozległ się gniewny okrzyk. Kreol odwrócił się szybko jak porażony, patrząc na kogoś, kto zadał pytanie. Hubaksis o mało się nie opluł. Vanessa przestraszyła się, że jego jedyne oko za chwilę pęknie, tak je wybałuszył.
Na progu piątej i zarazem ostatniej groty stała żywa kopia Naomi Campbell. Kobieta była bardzo młoda, miała czekoladową skórę, idealną figurę i czarującą twarz. Chociaż ubrana nie tak atrakcyjnie, jak jej bliźniaczka z Hollywood. Szmatą, w której paradowała ślicznotka, prawdopodobnie wzgardziłby nawet nabuzowany narkoman.
W końcu Kreol oprzytomniał i zdecydował się coś powiedzieć.
– Mey’Knoni…? – zapytał niepewnie.
Vanessa cicho gwizdnęła. A to ci staruszka!
– O, Mey, cześć! – ucieszył się dżinn. – Myśleliśmy, że umarłaś, a ty żyjesz! I to jeszcze jak żyjesz, oho! Kiedyś byłaś zwykłym, starym próchnem… ta-ta-ta… stare próchno, a popatrz no teraz!
Vanessa dopiero teraz zorientowała się, że rozmawiano nie w narzeczu Leng, ale po starosumeryjsku.
– Kreol? – zdumiała się ciemnoskóra piękność. – To naprawdę ty? Jak to możliwe?
– Poznałaś mnie? – ucieszył się mag.
– Za nic na świecie bym się nie domyśliła, gdyby nie twój nieznośny dżinn. – Mey’Knoni uśmiechnęła się słabo. – Nie da się go zapomnieć. Odmłodniałeś…
– Ty też! – z zachwytem przyznał Kreol, robiąc krok do przodu z wyraźnym zamiarem objęcia starej znajomej.
– Stój! – Pustelnica cofnęła się z lękiem. – Nie dotykaj mnie!
Kreol zasępił się, nic nie rozumiejąc. Vanessa, która ze wszystkich sił starała się nie okazać szalejącej zazdrości, też się zdziwiła. Bez względu na to, jakie stosunki łączyły tych dwoje wcześniej, uścisk po pięciu tysiącach lat rozłąki byłby czymś naturalnym.
– Nie rozumiesz… – Mey’Knoni ze smutkiem pokiwała głową. – Kreolu, sądziłeś, że umarłam?
Mag przytaknął w milczeniu.
– Na pewno pomyśleliście, że to mój szkielet?
Jeszcze jedno kiwnięcie.
– Niestety, tak właśnie jest – ledwie dosłyszalnie powiedziała magini.
Van cofnęła się. Kreol, przeciwnie, zrobił krok do przodu, uważnie wpatrując się w Mey’Knoni. Po chwili dosadnie wspomniał o łonie Tiamat i splunął.
– Powinienem się domyślić… – zgrzytnął zębami. – Od jak dawna…?
– Prawie tysiąc lat temu – przyznała się kobieta. – Odmłodniałam dopiero po śmierci… Do tego okazało się, że nie mogę opuścić pieczary nawet w takiej postaci!
Przez kolejnych kilka minut w pieczarze królowało pełne napięcia milczenie. Nikt nie wiedział, co powiedzieć w takiej sytuacji. Potem Kreol podrapał się po głowie i niezdecydowanie powiedział:
– Jeśli chcesz, wygonię cię?
Taka replika zaskoczyła Mey’Knoni. A Vanessa dała magowi sójkę w bok i wyszeptała:
– Dyplomata niedorobiony, nie mogłeś czegoś mądrzejszego powiedzieć?!
– Nie, nie, wszystko w porządku! – szybko uspokoiła ją widmowa kobieta. – Kreolu, ja… będę bardzo wdzięczna, jeśli to zrobisz. Proszę cię…
– Masz ci los, dopiero co się spotkali, i już… – Hubaksis zrobił niezadowoloną minę.
– Niewolniku Kreola, czy wiesz, jak ciężkie jest życie zniewolonego ducha? – zapytała Mey’Knoni chłodno. – Gdy nie możesz wyjść poza granice kilku kamiennych komnat? Gdy musisz ciągle podziwiać własny szkielet, bo nic więcej tu nie zostało? Gdy minęło już tysiąc lat takiego życia?! Kreolu, proszę cię, chcę jak najszybciej z tym skończyć! Ostatnie dziewięć wieków modliłam się tylko o to, by ta egzystencja dobiegła końca! Taka nieśmiertelność nie jest nikomu potrzebna… – ledwie dosłyszalnie wyszeptała martwa magini.