Выбрать главу

Najpożyteczniejsze, co można zrobić z Pochłaniaczem jest jednocześnie najtrudniejsze, dostępne tylko prawdziwemu magowi. Można związać go z przechwyconym stworzeniem, stapiając je w jedno. W ten sposób powstanie, na przykład, coś w rodzaju bajkowego niewolnika lampy – zniewolona istota podporządkowuje się temu, kto ma w ręku Pochłaniacz. Albo też zrobić na odwrót – stworzyć szczególnie silny magiczny artefakt. Na przykład, jeśli jako Pochłaniacz zastosowany zostanie miecz, można otrzymać magiczną broń. Po rytuale stopienia stwór nie będzie miał żadnych szans na odzyskanie wolności. Wyzwolić go może tylko przeprowadzenie odwrotnego rytuału, o wiele bardziej złożonego od poprzedniego. Może tego dokonać tylko ten, kto przeprowadził pierwszy rytuał albo inny mag o niewyobrażalnej mocy. Zniszczenie Pochłaniacza w niczym nie pomoże pochłoniętej istocie – zginie wraz z nim.

Oczywiście człowieka nie da się schować w ten sposób. W przeciwieństwie do dżinnów, człowiek nie jest w stanie skulić się do rozmiarów owada, a tym samym… Za to można w ten sposób postąpić z ludzką duszą, co się zresztą nieraz zdarzało. Niekoniecznie też ludzką – teoretycznie można wykorzystać choćby duszę mrówki, ale taki artefakt rzecz jasna nie będzie zbyt efektywny. Tym niemniej yir był dla Pochłaniacza wprost idealnym celem – upchnąć go w nim byłby w stanie nawet początkujący mag.

O tym wszystkim Kreol opowiedział Vanessie, gdy uważnie obserwowała, jak odprawia rytuał nad jednym z jej pierścionków. Pierścionek był ładny, cenny, podarowany Van z okazji uzyskania pełnoletności, ale mag przysiągł, że zwróci go cały i nienaruszony, więc Vanessa zgodziła się wypożyczyć swą biżuterię na jakiś czas.

– No i gotowe – powiedział mag z zadowoleniem, podziwiając pierścionek zamieniony w Pochłaniacz.

Zdaniem Vanessy nie zmienił się nawet odrobinę i nieostrożnie to powiedziała głośno. Kreol zdziwił się. Potem rozzłościł. Potem przypomniał, że Van jest teraz jego uczennicą i musi uczyć się wyczuwać magię. Swoją i cudzą. Lekcja trwała prawie sześć godzin, aż w końcu Vanessie udało się wyczuć podczas dotykania pierścionka jakieś delikatne ukłucie. Kreol doszedł do wniosku, że na początek starczy, tym bardziej że Hubert już trzy razy przychodził z zawiadomieniem, że obiad stygnie.

Przygotowana przez skrzata pieczona kura wywołała głośny entuzjazm Kreola. Nałożył sobie pełen talerz, z godnością ignorując ziemniaczane puree podane jako dodatek.

– Bażant czy jarząbek? – zapytał z miną znawcy, ogryzając nóżkę.

– To kura, panie – beznamiętnie oznajmił Hubert stojący za jego plecami. Urisk srogo przestrzegał etykiety, wymagającej, aby sługa w czasie posiłku znajdował się w pobliżu głowy domu. Wyglądało to nieco komicznie, gdyż w tym przypadku sługa miał około metra wzrostu, ogromne, ostro zakończone uszy i nie nosił obuwia. Ale Hubertowi to nie przeszkadzało.

– Kura? – powtórzył Kreol z niedowierzaniem. – Dziwny smak…

Gdy z porcji zostały tylko kości, Kreol wrzucił je prosto do kominka. Owszem, w jadalni też był kominek, chociaż nie tak duży jak w salonie.

– Ej! – natychmiast oburzyła się Vanessa. – Cóż to za maniery!

– Co znowu nie tak? U nas w Babilonie zawsze palono resztki.

– To nie Babilon, panie… – westchnął Hubaksis ze smutkiem, cały czas walcząc jeszcze z kurzym skrzydełkiem.

Pod stołem siedziały kocięta, od czasu do czasu przypominające o swej obecności. Czarnul wlazł Vanessie na kolana i umościł się tam zwinięty w puszysty kłębek. Czarny kociak lubił siedzieć u ludzi na kolanach. Fluffi syczał ze złością, oburzony do głębi takim zamachem na jego prawa. Jak na prawdziwego kota przystało, uważał Vanessę za swoją wyłączną własność. Jak zresztą i wszystkich pozostałych domowników. I dom też.

– Pani Lee, czy będzie pani dojadała swoją kość? – znienacka zapytał Butt-Krillach.

Vanessa z roztargnieniem oddała mu talerz i demon, warcząc, zaczął gryźć delikatną kurzą kostkę. Fluffi znowu zasyczał – jego prawa po raz kolejny zostały bezczelnie naruszone.

W ciągu całego obiadu Mao zachował subtelne milczenie. Ojciec Vanessy podczas jedzenia wolał słuchać niż mówić, a teraz z zainteresowaniem śledził dyskusję sumeryjskiego maga, dżinna liliputa, demona ze strychu i oczywiście ukochanej córki.

– Zaplanowałeś coś na jutro rano? – zapytała Vanessa, gdy wytarła usta serwetką.

– Rano zabiję yira… – zamyślił się Kreol i również otarł usta serwetką. Mimo wszystko, starożytny Babilon nie był miejscem barbarzyńskim, Kreol miał dobre maniery, chociaż nie całkiem takie, jakie uważa się za normalne we współczesnym świecie. – Potem… potem będę odpoczywać. Mogę dać ci kilka lekcji, jeśli chcesz.

– Jeśli zdążymy – grzecznie odmówiła Vanessa. – Widzisz, pomyślałam… Jutro jest niedziela, a pojutrze poniedziałek. To ostatni dzień mojego urlopu.

– Czego?

– Co, nie wiesz, co to jest urlop? – Vanessa uniosła brwi.

– Ja też nie wiem – wtrącił Hubaksis.

– Ani ja – niechętnie przyznał się Butt-Krillach.

– Dzikusy! – mruknęła Van i pokrótce wyjaśniła im, czym jest „urlop”.

– Aaaa… – rozczarował się Kreol. – W takim razie przez całe życie miałem ten twój… urlop. Pracowałem, kiedy chciałem i kończyłem, kiedy chciałem.

– Szczęśliwiec… – pozazdrościła Vanessa. – O czym to ja mówiłam? Ach, tak… Może gdzieś się jutro wybierzemy? Na przykład, do restauracji?

Zasadniczo Vanessa wolałaby poczekać, aż zostanie zaproszona, ale w przypadku Kreola nie można było mieć na to nadziei. Prędzej piekło by zamarzło. Zupełnie nie umiał się zalecać, więc dziewczyna musiała wziąć sprawy w swoje ręce.

– Po co? – nie zrozumiał Kreol. – Co, źle cię tu karmią?

– Nie… – Van zmarszczyła się, zdenerwowana jego tępotą. – Tak, po prostu… Jeśli nie chcesz do restauracji, to może gdzie indziej…

– Gdzie?

– A gdzie chodzili w waszym Babilonie? Żeby się rozerwać?

– Do świątyni – zaczął wyliczać na palcach Kreol – do teatru, na hipodrom, na walki gladiatorów…

– Tak… – Vanessa zamyśliła się. – Świątynia odpada, bo u nas nie chodzi się do kościoła dla rozrywki. Gladiatorów nie mamy… co najwyżej wrestling. W teatrach nic ciekawego teraz nie grają… Może do opery?

– Dobrze, uczennico, pójdziemy do restauracji, jeśli masz ochotę! – Kreol podniósł ręce w geście poddania. – Mnie jest wszystko jedno.

– Ja też! Ja też! – wpraszał się Hubaksis.

– Ty zostaniesz w domu – oznajmiła Van nieubłaganym tonem.

– To niesprawiedliwe… – Dżinn natychmiast się nadąsał.

– Milcz, niewolniku – pospieszył z rozkazem Kreol.

Kreol właśnie zamierzał wstać od stołu, gdy z podwórka dał się słyszeć wrzask, a potem dźwięk, jakby coś pacnęło w błoto. Wrzask był niewątpliwie damski.

Margaret Foresmith, lubiąca z rana pospać dłużej, wznowiła obserwację domu Katzenjammera dopiero o pierwszej po południu. Tym razem twardo postanowiła przedostać się do środka i co by się nie działo, odkryć wszystkie tajemnice nowych sąsiadów.

Najostrożniej jak się tylko dało otwarła furtkę i zaczęła skradać się ścieżką wiodącą do drzwi. Miała szczęście, że Kreol nie uznał za stosowne zabezpieczyć podwórka, inaczej taki wyczyn by się jej nie udał.

Drzwi wejściowe nie były zamknięte. Mao rankiem wychodził sprawdzić skrzynkę pocztową, a wracając, zapomniał je zamknąć. Pani Foresmith, uśmiechając się z zadowoleniem, uchyliła je i zamierzała wejść do środka, gdyż w przedpokoju nikogo akurat nie było.