Выбрать главу

– Starczy, starczy! – zaśmiała się Vanessa. – Żartowałam.

– A ja mówiłem poważnie. – Kreol zacisnął wargi.

– Niech ci będzie… Powiedz lepiej, co będzie, jeśli potwór zjawi się, gdy nas nie będzie?

– Człowiek-Skorpion powiedział, że yir wróci dopiero rano. – Kreol próbował rozwiać jej obawy.

– A jeśli się pomylił?

– Człowiek-Skorpion się nie myli.

– A jeśli?

– Nawet jeśli coś takiego się zdarzy – mag popatrzył na swą uczennicę ze zniecierpliwieniem – chociaż jest to absolutnie niemożliwe, nie stanie się nic złego. Nie pamiętasz? Przyszedł już raz, gdy byliśmy w Lengu i nie zrobił nic złego twojemu ojcu. Potrzebny mu jestem ja, nikogo więcej nie ruszy… A sam Troy na razie o mnie nie wie.

– Hmmm… – Vanessa nadal miała pewne wątpliwości, ale przecież absolutną gwarancję może dać tylko Pan Bóg.

Samochód podjechał do drzwi restauracji, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Vanessa wypuściła Kreola, podała kluczyki parkingowemu i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę drzwi.

– Czegoś nie rozumiem… – zwrócił się do niej zdziwiony mag, patrząc, jak chłopak wsiada do toyoty. – Przecież to twój rydwan!

Vanessa westchnęła ciężko i jak mogła najlepiej wyjaśniła, na czym rzecz polega. Kreol ze zrozumieniem pokiwał głową, ale i tak patrzył podejrzliwie na oddalający się samochód.

– Vanessa Lee. – Van przedstawiła się kierownikowi sali, patrzącemu na nią chłodnym wzrokiem karasia. – Zamawialiśmy stolik.

Kierownik sali, malutki człowieczek z rzadkimi wąsikami, obrzucił ją i Kreola wzrokiem pełnym pogardy, niechętnie przekartkował swój notes i jeszcze bardziej niechętnie przyznał:

– Tak, zgadza się… Niestety, te miejsca są teraz zajęte. Musicie państwo poczekać jakieś dziesięć – dwadzieścia minut.

Vanessa była oburzona do głębi duszy, już miała ochotę zademonstrować swoją odznakę policyjną i zażądać, aby natychmiast posadzono ją na najlepszym miejscu, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie, że przedmiot ten leży teraz na wystawie u jubilera albo jeszcze gdzie indziej. A nawet gdyby go miała przy sobie, żeton z czystego złota w najlepszym wypadku wywołałby zdumienie.

Trzeba było zastosować ogólnie dostępny sposób rozwiązywania problemów.

– Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby znalazł pan nam od razu wolny stolik – z uprzejmym uśmiechem poprosiła Van, ściskając jednocześnie rękę kierownika sali.

Kierownik niezauważalnie włożył rękę do kieszeni i odwzajemnił uśmiech Vanessy. Na jego twarzy nie został ani ślad pogardy, spojrzenie było cieplejsze, a twarz dobra jak u Świętego Mikołaja.

– Macie państwo szczęście, właśnie zwolnił się jeden z naszych najlepszych stolików – oznajmił z radosnym uśmiechem. – Bardzo panią proszę…

Kreol, który nic nie zrozumiał z krótkiej sceny, milcząc podążył za towarzyszką. Bardzo uważnie obserwował otoczenie, zapamiętując drobne elementy miejscowej etykiety i obyczajów.

– Czy mogę wziąć pana torbę? – zaproponował kierownik sali.

– Po moim trupie! – zaryczał natychmiast rozjuszony Kreol. Biedny facecik, nie rozumiejąc, co się dzieje otworzył usta, wstrząśnięty taką niestandardową reakcją na drobną uprzejmość.

Kelner, zdążywszy wymienić kilka słów z kierownikiem sali, podskoczył do Vanessy, gdy tylko usiadła przy stole. Podał menu Kreolowi, ale ten ze zdziwieniem wpatrywał się w kartę, nic nie mówiąc. Kelner postanowił więc przyjąć zamówienie od damy.

– Tak… – powiedziała w zadumie. – Dla mnie bulion, wołowy befsztyk… tak, i czerwone wino. Beaujolais, rocznik osiemdziesiąty czwarty.

– Wspaniały wybór – ocenił kelner. – A dla pana?

– Wszystko to samo. – Mag bez emocji machnął ręką.

Garson skinął głową i oddalił się zrealizować zamówienie.

– Ładnie… – lakonicznie oznajmił Kreol, oglądając salę. – Czy będą występy?

– Występy?

– No tak, muzycy, bajarze, sztukmistrze… U nas nawet w najpodlejszej karczmie pokazywali coś takiego.

– To nie kabaret… – ze złością syknęła Vanessa. – Tu się przychodzi, żeby coś zjeść w romantycznej atmosferze.

– Romantycznej? A co to znaczy?

Van zamyśliła się. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że sama nie ma pojęcia, co to znaczy „romantyzm”. Z wysiłkiem przypomniała sobie wszystko, co wiedziała na ten temat i wyłożyła wszystko Kreolowi. Z jej wersji wynikało, że romantyczna atmosfera, to taka atmosfera, w której odczuwa się nietypowe emocje. Na przykład, ich podróż do Lengu była bardzo romantyczna.

– I za coś takiego ludzie jeszcze płacą? – uniósł brwi Kreol. – Jesteście szaleni…

Vanessa znowu się obraziła. Na szczęście kelner przyniósł akurat zamówione dania i można było skoncentrować się na nich.

Na przekór obawom Vanessy pamiętającej, jak Kreol nazwał widelec „małym trójzębem”, dość dobrze poradził sobie ze sztućcami. Cztery tygodnie treningu pod jej osobistą kontrolą nie poszły na marne.

Zupa nie przypadła Kreolowi do gustu. Zjadł wszystko, ale z takim wyrazem twarzy, jakby za chwilę miał zwymiotować. Za to befsztyk pochwalił, a wino pił z miną prawdziwego konesera, wystawiając na zewnątrz mały palec i uważnie obserwując grę światła w butelce.

Przy sąsiednim stoliku jadła kolację leciwa para – szacowny staruszek w okularach i pulchna dama z dużą ilością bransoletek na przegubach. Nieoczekiwanie starszy pan złapał się za pierś i zaczął się trząść. Dama ze strachem wpatrywała się w swego towarzysza.

– Aha, a jednak będzie rozrywka – zauważył Kreol z zadowoleniem, z wyraźnym zainteresowaniem obserwując cierpienia staruszka.

– Co masz na myśli? – zaniepokoiła się Van.

– Zawał serca – oznajmił mag. – Umrze za dwie, trzy minuty.

– I ty… i ty tak po prostu będziesz na to patrzeć?! – Oczy Vanessy zrobiły się okrągłe z oburzenia. – I do tego traktujesz to jako rozrywkę?!

– I co z tego? – wzruszył ramionami Kreol. – Przecież nie ja go zabiłem…

Van milczała, patrząc na wskroś Kreola, jakby był przezroczysty.

– Czego ty znowu ode mnie chcesz?! – nie wytrzymał mag.

– Pomocy! – Dama przy sąsiednim stoliku w końcu wpadła na pomysł, żeby krzyknąć. – Mój mąż źle się czuje! Czy jest tu lekarz?!

– Mój mąż jest lekarzem! – natychmiast odezwała się Vanessa, patrząc ze złością na maga. – Zaraz pomoże! Prawda…?

– Dobrze, dobrze… – wysyczał Kreol wstając od stołu. – Przytrzymaj mu głowę…

Vanessa posłusznie uniosła staruszka. Wokół zaczęli zbierać się gapie, żona umierającego histerycznie płakała. Okazało się, że Kreol ma rację – dla znacznej części gości okazało się to bezpłatną rozrywką.

– Nie żyje – skonstatował Kreol, badając puls. – Zabierzcie ode mnie tę idiotkę!

Ostatnie zdanie odnosiło się do starszej damy. Usłyszawszy, że jej mąż nie żyje, wpadła w histerię, wrzeszcząc Kreolowi prosto do ucha.

– Nic się nie da zrobić? – wyszeptała Vanessa.

– Dlaczego nie? – Uśmiechnął się mag. – Patrz uważnie, uczennico…

Kreol wyjął z torby swój ulubiony, ostry jak brzytwa, rytualny nóż, i zdecydowanym ruchem przeciągnął nim po piersi staruszka, rozcinając przy tym marynarkę, koszulę, skórę i żebra.

Przez tłum przetoczyło się ciche westchnienie grozy, jakaś kobieta zemdlała.

– Trzymaj go! – warknął Kreol, widząc, że Vanessa przestała się starać. – I nie dopuszczaj do mnie nikogo…

Odciągnął żebra na boki, poszerzając rozcięcie i wsunął rękę do środka. Krzyki przerażenia umilkły, żona chorego (a może należy powiedzieć: martwego?) już nie rzucała się w histerii, a tylko otwierała usta jak ryba wyrzucona na brzeg.