Prawdę mówiąc, do tej pory Hubaksis nie wypalił nawet jednego, jedynego papierosa. Trzymał go w obu rękach, jak niemowlę butelkę i ssał, ssał i ssał, od czasu do czasu wypuszczając maleńkie kółeczka. Cała paczka była większa od niego.
Nieoczekiwanie Oko Ureja znieruchomiało. Wpatrywało się w jeden punkt, a po chwili jego źrenica zrobiła się czerwona i zaczęła pulsować. Hubaksis popatrzył na nie ze strachem, a potem w kierunku, gdzie spoglądało i papieros wypadł mu z ust.
Maleńki dżinn poderwał się w powietrze, energicznie odwrócił się głową w dół i przeleciał prosto przez dach, uderzając się po drodze o miedziany gwóźdź. Miedź to jedyna spośród powszechnie dostępnych substancji, przez którą nie mogą przenikać dżinny, dzięki czemu można je zamknąć nawet w zwykłym miedzianym dzbanie, niebędącym Pochłaniaczem.
Kreol nadal spał, ale teraz przewracał się z boku na bok i mamrotał coś bez ładu i składu. Vanessa porzuciła czytanie i podejrzliwie mu się przyglądała. Hubaksis, nie tracąc czasu na powitania, z impetem wbił się w twarz pana i zaczął ciągnąć go za powiekę.
– Van, Van, obudź go, szybko! – zawołał, gdy odkrył, że Kreol nie ma zamiaru się obudzić. – Yir idzie!
– Już?! – podskoczyła Vanessa. – Przecież jest dopiero czwarta!
– Już, już! Widzisz, jak pan się kręci? To Oko Ureja przekazuje mu sygnały!
Vanessa przyłączyła się do dżinna, próbując obudzić Kreola, ale sumeryjski mag spał nadzwyczaj uparcie. Nie twardo, a właśnie uparcie – przewracał się, kręcił, klął po starosumeryjsku, ale nie chciał się obudzić.
Niewiele myśląc, policjantka wyjęła pistolet z kabury, nacisnęła spust i wystrzeliła tuż nad uchem maga. Kreol podskoczył jak oparzony i wrzasnął. Vanessa ze zdziwieniem uniosła brwi – nawet nie podejrzewała, że w języku sumeryjskim jest tyle ordynarnych przekleństw.
– Czego? – warknął Kreol ze złością.
– Idzie, panie, idzie! Zostało bardzo mało czasu! – wykrzykiwał podekscytowany dżinn, nadal szarpiąc maga za rzęsy. Kreol dopiero teraz zwrócił na to uwagę i stuknął Hubaksisa palcem w brzuch. Maleńki dżinn krzyknął i w końcu puścił.
Mag, ciągle jeszcze przeganiając mruganiem resztki snu, zabrał Vanessie księgę, włożył ją do torby, przeciągnął się aż mu w krzyżu trzasnęło i ruszył w stronę drzwi. Tuż przed nim zmaterializował się Hubert.
– Dzień dobry, sir. Czy są dla mnie jakieś polecenia?
– Tak, nie kręć się pod nogami.
– Tak jest, sir – kiwnął głową skrzat, nieporuszony. – Ma’am, jeśli pani pozwoli, wskażę miejsce, z którego może pani ochraniać pana ogniem.
Vanessa popatrzyła na niego z zaskoczeniem. Właśnie chciała o to poprosić – dziewczyna świetnie rozumiała, że nie powinna wychodzić na zewnątrz. Mimo wszystko, w takich sprawach jak ta, Kreol miał znacznie więcej doświadczenia.
– Pilnuj drzwi – rozkazał Butt-Krillachowi, który i tak właśnie się tym zajmował, i wyszedł na zewnątrz.
Była cicha listopadowa noc, wiatru było tylko tyle, by poruszał lekko liście na drzewach. Wszyscy sąsiedzi dawno poszli już spać – w ani jednym oknie nie paliło się światło. Yir pojawił się już w polu widzenia. Szedł wzdłuż ulicy, przy czym poruszał się bardzo wolno, ospale, jakby nie traktował swej ofiary poważnie. Zresztą, może tak właśnie było. Guy miał zbyt mało doświadczenia w postępowaniu z ludźmi, a w ciągu tygodnia, który spędził w naszym świecie, mimowolnie wyrobił sobie opinię, że zabić człowieka jest łatwo jak splunąć. Do tego po prostu nie widział żadnej przyczyny, by się ukrywać – yirowie wyczuwają się nawzajem na wiele kilometrów, dlatego w ich świecie jakiekolwiek próby ukrycia swej obecności są czystym nonsensem. Guyowi jakoś nie przyszło do głowy, że ludzie nie mają takich zdolności.
Kreol obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, uniósł twarz ku niebu i wykrzyknął słowo-klucz Deszczu. Fioletowa chmura, ledwie widoczna po zachodniej stronie nieba, drgnęła i popełzła na wschód poganiana potężną wolą maga.
Furtka była zamknięta. Guy nie zastukał, ani jej nie wyważył. Po prostu uniósł się na dwa metry, przeleciał metr w poziomie i wrócił na ziemię. Zajęło mu to ze dwie sekundy.
Kreol przyglądający się temu z ironią, bez pośpiechu wyjął laskę. Pierścień-Pochłaniacz od dawna już tkwił na jego palcu wskazującym. Hubaksis szybował nad jego lewym ramieniem, na ganku siedział wyszczerzony Butt-Krillach.
– I co? – Mag ironicznie uniósł brwi.
Guy popatrzył na niego, skonfundowany. Wiedział, jak powinna wyglądać ofiara, ale rzecz w tym, że po zmartwychwstaniu Kreol bardzo się zmienił. Odmłodniał i przefarbował włosy. Yir nie był do końca pewien, czy jest to właśnie ten, za kogo zapłacono jego praprapraprapradziadkowi. Nie był też przekonany, że jest odwrotnie, jak to miało miejsce w przypadku spotkania z Mao. Tamten należał do innej rasy, nawet ślepy nie pomyliłby go z Kreolem.
– Twoje imię Kreol? – zapytał bez owijania w bawełnę.
– A kto pyta? – odrzucił piłeczkę mag.
– Ja. Moje imię Guy. Twoje imię Kreol.
– A jeśli powiem, że nie?
Yir zamyślił się. Zdolność ludzi do mówienia nieprawdy bez najmniejszego wysiłku doprowadzała go czasem do rozpaczy. To strasznie komplikowało mu pracę. Nawet jeśli ten człowiek przyzna się, że jest Kreolem, nie będzie to wcale oznaczać, że tak właśnie jest w rzeczywistości.
– Jeśli jesteś Kreolem, zabiję cię. Jeśli nie – to nie zabiję – wymyślił w końcu Guy, dość głupio zresztą.
– Możesz spróbować. – Kreol z zadowoleniem kiwnął głową, aktywując jedną z Wodnych Kopii.
Z magicznej laski trysnął silny strumień wody, jak z włączonego na pełną moc węża ogrodowego. Guy otrząsnął się i w następnej chwili znalazł się metr na lewo. No cóż, teraz przynajmniej rozwiały się wątpliwości. Ten człowiek był podobny do Kreola, do tego był magiem, a to znaczyło, że najprawdopodobniej jest ofiarą.
Yir, umknąwszy przed Wodną Kopią, wyciągnął ręce i w Kreola uderzył piorun. Moment wcześniej mag wykrzyknął słowo Elektrycznej Tarczy i na jego lewej ręce pojawił się mglisty dysk, który przyjął na siebie uderzenie.
Guy wypuścił jeszcze dwa pioruny, jeden za drugim. Magiczna tarcza odbiła je. Kreol wystrzelił jeszcze dwie Wodne Kopie, ale nadludzko szybki yir umknął przed nimi. Obaj przeciwnicy doszli do wniosku, że nadszedł czas na ciężką artylerię.
– Niewolniku, odciągnij jego uwagę – rozkazał Kreol, ledwie poruszając ustami i Hubaksis posłusznie rzucił się w stronę twarzy Guya. Równie szybki jak yir, dżinn umknął przed ładunkami elektrycznymi, a do tego jeszcze zdążył plunąć w niego ogniem. Nie przyniosło to żadnej korzyści – ogień nie zostawił na skórze yira nawet najmniejszego śladu oparzenia.
W tym czasie Kreol podniósł laskę i wypuścił Trąbę Wodną. Na podwórzu pojawiło się tornado, tyle że nie z wiatru, a z wody, zmierzające prosto w stronę yira. Guy rzucił okiem na to nowe zagrożenie, i zrezygnował z próby pochwycenia Hubaksisa. Odrzucił ciemne okulary, obnażył swe niesamowite białe oczy i otworzył usta. Wydobył się z nich oślepiająco jasny potok Czystej Energii – energii tak przewyższającej zwykłą elektryczność, jak elektrownia atomowa przewyższa bateryjkę-paluszek. Trąba Wodna i Czysta Energia spotkały się i zniszczyły nawzajem w błyszczącym wspaniałym wybuchu.
– Nieźle – pochwalił Kreol, strzelając Guyowi w plecy. W zwykłej walce byłoby to podłe zagranie, ale nie w walce magicznej. Gdy biją się magowie, jest im wszystko jedno, czy ich przeciwnik siedzi, leży czy jest odwrócony plecami albo w ogóle stoi na głowie. Czarować można w każdej pozycji.