Vanessa zastanawiała się nawet, jakby tu sprytnie namówić na tę pracę Kreola. Mieć za partnera prawdziwego maga – o czymś takim można tylko pomarzyć…
Przed bandycką kulą osłoni magiczną tarczą, przypadkową ranę wyleczy od razu na miejscu… Może sparaliżować przestępcę, uśpić go albo zahipnotyzować, by ten przekazał wszystkie potrzebne informacje. Mag może iść po śladach lepiej niż pies myśliwski, może określić do kogo należała ta albo inna rzecz, spojrzawszy tylko na aurę… Do tego potrafi otworzyć każdy zamek, umie latać, stawać się niewidzialny, i wiele, wiele więcej… A i Hubaksis mógłby się przydać – maleńki dżinn potrafi przechodzić przez ściany, może kogoś śledzić, sam pozostając całkiem niezauważonym…
Ale, przerwała sama sobie, Kreol za nic nie zgodzi się na coś takiego. Z jego opowiadań wynikało, że w starożytnym Sumerze magowie czasami zajmowali się wykrywaniem przestępstw, ale robili to wyłącznie na polecenie wysoko postawionych osób i za wysoką opłatą. Ani jeden mag nie zniżył się do tego, żeby zostać policjantem, czy jak się tam oni nazywali w Babilonie. Poza tym Kreol nie ma do tego głowy – wypełnia kolejny punkt Wielkiego Planu.
Skądinąd zbytnio się nie spieszy… w ogóle nie lubi się spieszyć.
– Dzień dobry, ma’am – przywitał się Hubert, gdy tylko otworzyła oczy.
Vanessę początkowo krępował jego zwyczaj pojawiania się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach w najbardziej zaskakujących momentach, także wtedy, gdy nie była ubrana, ale gdy Kreol się o tym dowiedział, postukał tylko palcem w czoło i oznajmił, że wstydzić się skrzata nie ma sensu, bo on i tak widzi wszystko, co dzieje się na terytorium jego domu. Do tego anatomicznie różnią się od ludzi bardziej niż gady, dlatego Vanessa jest dla Huberta równie straszna, jak on dla niej. I w ogóle, wstydzić się skrzata to jakby wstydzić się własnego kota.
– Herbata, kawa? – Lekko skłonił głowę urisk. – Co pani życzy sobie na śniadanie?
– Dzisiaj poproszę herbatę… – odpowiedziała Van po namyśle. – I bułeczkę z dżemem.
– W tej chwili, ma’am – rzekł skrzat uprzejmie, rozpływając się w powietrzu.
Vanessa błogo się przeciągnęła. Bułeczki Hubert piekł sam i wychodziły mu rzeczywiście wspaniale – miękkie, puszyste, po prostu rozpływały się w ustach. A gdy on szykuje śniadanie, ona akurat zdąży się ubrać.
Od razu pierwszego dnia Vanessa wpadła na pomysł, aby przekazać Hubertowi Sługę. W końcu jemu był on potrzebny bardziej niż komukolwiek innemu. Jednakże Hubert grzecznie odmówił, wyjaśniając, że skrzaty nie mogą korzystać z ludzkiej magii, więc Magiczny Sługa jest dla niego zupełnie nieprzydatny.
– Dziękuję, Hubercie – podziękowała po kilku minutach, gdy taca z zamówieniem pojawiła się na stoliku. Z powodu takiego drobiazgu skrzat nie zrobił się nawet widoczny.
– Obudziłaś się, uczennico? – Kreol wszedł bez pukania. Akurat jego Vanessa niejeden raz starała się nauczyć pukania, ale tylko patrzył na nią tępo, nie rozumiejąc, dlaczego ma pukać we własnym domu. – Mam dla ciebie niewielki prezent…
Vanessa o mało co się nie udławiła, tak nieoczekiwane to było. Ale jednocześnie ucieszyła się – oznaka zainteresowania ze strony Kreola nie mogła jej nie ucieszyć.
– Prezent? – wykrztusiła z trudem, przełykając to, co miała w ustach. – Jaki?
– Najpierw weź z powrotem swój pierścionek – zaproponował Kreol, wyciągając w jej stronę pierścionek, który pożyczyła mu, gdy polował na yira.
– Zabrałeś z niego to stworzenie? – zainteresowała się, wkładając ozdobę.
– Nie.
Vanessa znowu o mało co się nie udławiła i zaczęła nerwowo zdejmować pierścionek. Bez względu na to, jak bardzo go lubiła, nie zmierzała nosić przy sobie energetycznego demona.
– Zamieniłem go w artefakt – ciągnął Kreol. – Popatrz, z lewej strony pojawiła się na nim niewielka wypukłość. Jeśli naciśniesz na nią opuszkiem kciuka i wypowiesz w myśli słowo „Piorun!” z pierścionka wystrzeli piorun. Moim zdaniem to bardzo przydatna rzecz.
– No tak… – zgodziła się Van, zostawiając pierścionek w spokoju. Bez względu na to, jak nieprzyjemnie było nosić COŚ takiego na ręce, sama myśl o tym, że może teraz strzelać piorunami z palca sprawiła, że niemalże oblizała się z zadowolenia. Vanessa od dziecka lubiła komiksy, a w przeważającej większości głównymi bohaterami tych zeszycików byli odważni młodzieńcy o nadprzyrodzonych zdolnościach. A teraz coś takiego trafiło w jej ręce!
– Bardzo sprytne, dziękuję. A co jeszcze?
– Jeszcze to. – Była to jej własna puderniczka. – Otwórz.
Vanessa posłusznie otworzyła, ciekawa, w jaką superbroń Kreol zmienił niewinny przedmiot damskiej toalety. Jednak w środku nie było nic ciekawego.
– I co dalej? – zapytała, nieco rozczarowana.
– Dotknij lusterka i pomyśl moje imię.
Vanessa tak zrobiła. Jej odbicie w malutkim lusterku zakołysało się, rozpłynęło, a jego miejsce zajęła podobizna Kreola. Popatrzyła na niego, potem znowu na lusterko, potem znowu na niego… Jak miniaturowa kamera.
– Co to takiego? – zaczęła już się powoli domyślać, ale wolała upewnić się.
– Lusterko-rozmównica. – Kreol uśmiechnął się z satysfakcją. Głos dobiegł jednocześnie i z jego ust i z puderniczki. – Jeśli zechcesz coś mi powiedzieć albo o coś mnie zapytać… A jeśli z tobą będzie coś nie tak, ja też to poczuję.
Vanessa była wzruszona. Czyżby rzeczywiście dbał o nią?
– I co jeszcze?
– To wszystko! – oburzył się Kreol. – Ty co, uczennico, myślisz, że rodzę te artefakty czy co? Zrobić przez jeden wieczór aż dwa, to i tak bardzo dużo, może tego dokonać tylko arcymag!
– Dobrze, dobrze! – Van wyciągnęła w jego stronę obie ręce. – Nie szalej, tak tylko zapytałam!
Na posterunku, gdzie służyła Vanessa nadkomisarzem była kobieta. Przodkowie Florence Iovich pochodzili z Odessy, ale było to tak dawno, że nawet ich nazwisko zmieniło się nie do poznania.
– O, Van, co u ciebie? – przywitała się z Vanessą uprzejmie. – Dobrze odpoczęłaś?
– Jak by to powiedzieć… – zająknęła się Van.
– Wyjeżdżałaś gdzieś? – zapytała Florence bez szczególnej ciekawości.
– Do Lengu i do Inkwanok – odpowiedziała Vanessa, zanim ugryzła się w język.
– No, proszę… A gdzie to jest?
– W Kanadzie. To kurort narciarski. – Vanessa odzyskała rezon.
– No, nie wiem… Ja wolę plażę. Na Hawajach jest teraz bardzo przyjemnie… ale dobrze, nieważne. Wezwałam cię, żeby przedstawić ci nowego partnera. Gdzież on się podział…?
Florence otwarła szufladę biurka, jakby tam właśnie spodziewała się odnaleźć zagubionego policjanta, postukała palcem w blat, zdjęła i przetarła okulary… Nie wiadomo, co miała zamiar zrobić dalej, bo ktoś cichutko zastukał do drzwi.
– O, to właśnie on! – ucieszyła się Florence. – Poznajcie się…
Vanessa starannie obejrzała młodzieńca. Ten z kolei obejrzał ją.
No cóż, egzemplarz nie był taki zły. Trochę więcej niż średniego wzrostu, rudawy, znaków szczególnych brak, twarz miał nieco bez wyrazu.
– Vanessa Lee – przedstawiła się Van. – Dla przyjaciół po prostu Van.
– Michael Shepard Jackson – odpowiedział jej nowy partner. – Lub po prostu Mike, ale lepiej Shep – tak mi się bardziej podoba.
– Nie jestem z nim w żaden sposób spokrewniony – pospiesznie dodał Shep, uśmiechając się szeroko. – Po prostu zbieżność nazwisk.
– To co, poznaliście się? – zapytała znudzona Florence. – W takim razie proszę przystąpić do pełnienia obowiązków.
Gdy zamknęły się za nimi drzwi, Shep rzekł z niepokojem: