– A co, może być niebezpiecznie? – wyburczała niezadowolona Vanessa. – Szefie, dzień pracy już się skończył! Odstawię Shepa do domu i znikam!
– Nie szkodzi, mały spacer przed snem nie zaszkodzi – w głosie szefowej pojawiły się metaliczne nuty.
– Powinni tam pojechać Rob i Clif! Jeszcze wczoraj, zresztą…
– Nie dali rady, mają po uszy roboty z „koksem”. Dobrze już, Van, szybciutko podjedziecie, sprawdzicie i wracajcie. Nie będzie żadnych problemów – myślałby kto, trochę szmatek z Hongkongu… A w ogóle to rozkaz, a o rozkazach się nie dyskutuje! Bez odbioru!
– Rozkaz… – żachnęła się Van, sprawdziwszy najpierw, że przełożona się wyłączyła. – Wypchaj się swoimi rozkazami! Pozamykam moje sprawy i zwalniam się! Na łono Tiamat!
Ulubione przekleństwo Kreola w jej ustach zabrzmiało jakoś nienaturalnie i nie przyniosło ulgi. Rzuciła szybkie spojrzenie na ostentacyjnie odwróconego tyłem Shepa i postanowiła wrócić do dobrego starego amerykańskiego słownictwa.
Adres magazynu Vanessa pamiętała. Sam magazyn też – w zeszłym roku była z nim związana sprawa bandy fałszerzy pieniędzy. Ta sterta cegieł świetnie nadawała się dla wszelkich wyrzutków – od czasu, gdy ten ogromny labirynt przeszedł na własność miasta, nie udało się go wykorzystać w żadnym pożytecznym celu. Oczywiście, wykorzystywał to na całego element przestępczy – przejażdżki do tej części miasta stały się już tradycją.
– To co, wezwiemy wsparcie? – zapytał Shep dla zasady, wysiadając z samochodu.
– Sami damy radę – zdecydowała Van. Jakże pogromczymi demonów miałaby się bać jakichś żałosnych przemytników?
– Jak chcesz… – Jej partner leniwie wzruszył ramionami.
Zostawili samochód za rogiem i tak ostrożnie ruszyli w stronę bramy. A dokładniej, w stronę miejsca, gdzie kiedyś była brama – to, co obecnie służyło do zamykania magazynu, można by nazwać bramą tylko przy bardzo dużej dozie dobrej woli.
– Van, chciałbym z tobą porozmawiać… – niezdecydowanie zaczął Shep po drodze. – Widzisz, wiele razy zauważałem różne… dziwactwa. Serum prawdy, ten dziwny wideotelefon… Twój ekspert… Kreol… chciałem sprawdzić go naszymi kanałami, ale nic nie znalazłem. Wygląda tak, jakby pojawił się znikąd.
– Śledzisz mnie? – Vanessa z gniewem odwróciła się w jego stronę. – Lepiej tego nie rób, Shep!
– Nie, nie rozumiesz, ja po prostu… I Florence też mnie poprosiła, żebym ci się przyjrzał. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi, niepokoimy się…
Zamek, na który bramę zamknięto, też był lichy – z łatwością dał się otworzyć pierwszym z policyjnego zestawu wytrychów. Wewnątrz było bardzo cicho. „Brama”, przez którą weszli, nie była głównym wejściem, lecz tylnym wejściem do pakamery, dostali się więc nie do głównego pomieszczenia, a do korytarza na zapleczu. Światło słoneczne z trudem przebijało się przez brudne okna, dookoła wisiały pajęczyny i unosił się zapach pleśni. Idealne miejsce, żeby coś schować… Cokolwiek.
Van gestem nakazała partnerowi milczenie, ostrożnie wyglądając za róg.
Na zakurzonym fotelu siedział niewysoki chłopak z obrzynem na kolanach. Z zadowoleniem przeglądał czasopismo, którego błyszczącą okładkę zdobiło praktycznie nagie dziewczę z nieludzko ogromnymi piersiami. No cóż, wiadomo, że na warcie nie będzie czytał „Przeminęło z wiatrem”.
– No już, szybciutko ręce do góry! – cicho powiedziała Van, robiąc krok w jego stronę.
Chłopak ocknął się, a gdy dostrzegł skierowany w swoją stronę policyjny pistolet, z wrażenia upuścił gazetę. Na szczęście, nie zaczął robić głupot i posłusznie poniósł ręce, nawet nie próbując sięgnąć po broń.
– Shep, zabierz mu tę zabawkę – wskazała głową Vanessa.
Partner zabrał strażnikowi obrzyn, rutynowymi gestami obmacał kieszenie, założył mu kajdanki, a na zakończenie zrobił z chustki do nosa coś w rodzaju knebla i wepchnął mu do ust.
– Policja San Francisco. Ktoś tam jest? – cicho zapytała Van, nachylając się nisko nad wystraszonym chłopakiem.
Nerwowo pokiwał głową i wymamrotał coś niezrozumiałego, wskazując odległy koniec korytarza. Tam, o ile Van się orientowała, znajdowało się największe pomieszczenie w magazynie.
– Dobra. Leż tutaj i nie waż się drgnąć, rozumiesz?
Więzień znowu posłusznie pokiwał głową, pokazując, że świetnie zrozumiał.
Jeszcze ostrożniej Van i Shep przekradli się korytarzem i zobaczyli to, co działo się w magazynie. A dokładniej, zobaczyła to Van – Shep stał z tyłu zżerany przez ciekawość.
– I co? – wyszeptał.
– Jacyś ludzie – odgryzła się partnerka równie cicho. – Przemytnicy. Co najmniej piętnaście osób albo i więcej… Jakieś skrzynki, pudełka… Mają broń.
– Uzbrojone pudełka? – mruknął Shep ironicznie.
– Zamknij się głupku! – objechała go Van. W pracy traciła poczucie humoru. – A Florence mówiła, że nie będzie kłopotów…
– Może wezwiemy wsparcie? – zaproponował partner.
– Można… Tylko że radiotelefon zostawiłam w samochodzie.
Vanessa wyciągnęła z kieszeni telefon komórkowy.
– Cholera… nie ma zasięgu – szepnęła.
– Zobacz, z tego okna widać twoją toyotę, pobiegniemy szybko, wezwiemy pomoc? – zaproponował z lekka wystraszony Shep.
– Do diabła z nimi, sami damy radę – odmówiła Vanessa. Nigdy nie była strachliwa. – Czyli tak: wyskakujemy szybko i od razu strzelamy w powietrze. Potem ja na nich nawrzeszczę, a ty odczytasz im ich prawa. I żeby ci czasem głos nie zadrżał! Jeśli poczują, że się boisz – przepadłeś… Zrozumiałeś?
– Aha… – Shep z wysiłkiem przełknął ślinę.
– No to ruszamy…
I wtedy na zewnątrz rozległ się wybuch. Vanessa szybko jak błyskawica rzuciła się w stronę okna i zdążyła zobaczyć, jak jej ulubiona toyota rozlatuje się w kawałki, a na jej miejscu rozrasta się ognista kula. Z ognia wyleciała potworna figura, podobna do poskręcanej jaszczurki wielkości człowieka. Potwór był pokryty łuską i śluzem, jego skórę pokrywała warstwa migoczącego ognia, a w ogromnych oczach buzowały najprawdziwsze płomienie. Stwór zawył, wydając z siebie nieludzkie dźwięki, napotkał wzrok Vanessy i skoczył wprost na nią. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
Nanghsibu był zły. Zarówno jego, jak i jego rodaka Ozoga, wezwał do tego żałosnego świata jeden z tych nędznych ludzików – niejaki Troy. Oczywiście, początkowo k’ule chcieli rozerwać czarnoksiężnika, ale ten okazał się niezłym demonologiem i zmusił ich, by poddali się jego woli. Dobrze chociaż, że po wykonaniu rozkazu mogli wrócić do Lengu.
K’ule to ogniste uttuku, demony żyjące w ognistych rzekach Lengu. Należą do średniej klasy nadzorców i nie potrafią nic więcej poza rozrywaniem na kawałki tych chodzących kawałków mięsa, zwących siebie ludźmi. Ich żywiołem jest ogień, wszystko, czego dotknie k’ul natychmiast się zapala. Ale tylko wtedy, gdy demon jest w swej cielesnej postaci – w eterycznej formie k’ul pozostaje niewidzialny i niewyczuwalny, ale sam też nie może wyrządzić nikomu krzywdy.
Kreol, potencjalna ofiara Nanghsibu i Ozoga okazał się twardym orzechem do zgryzienia. Już trzy dni obserwowali jego siedzibę, rozsądnie pozostając w eterycznej postaci. Mag otulił swój dom tak szczelną warstwą zaklęć, że do środka nie można było się dostać w żaden sposób. Demony nawet nie próbowały – życie było im miłe.
Najpierw po prostu czekały, aż ofiara opuści chronione terytorium. Potem czekanie znudziło im się i zaczęły szukać sposobu, który pozwoliłby im przeniknąć do środka. I w końcu wymyśliły pewien plan.