– Jeśli zechcę. – Jonatan obojętnie wzruszył ramionami. – Najbliższą przyszłość widzę dokładnie, dalszą – mgliście.
– Nieźle! – oceniła Van. – A może mi pan powiedzieć, kogo wybiorą na prezydenta w najbliższych wyborach?
– Jednoznacznie – nie. – Pokręcił głową. – Chodzi o to, że, wbrew temu co wielu sądzi, przyszłość nie jest prostą drogą, a raczej siecią skrzyżowań. Istnieją punkty węzłowe, od których zależy dalszy rozwój wypadków. Bardzo często są to drobne zdarzenia, ale wiele od nich zależy.
– Nie… niezupełnie rozumiem. Może pan podać jakiś przykład?
– Bardzo chętnie. Jednym z takich węzłowych punktów był 13 lipca 324 przed narodzinami Chrystusa. Tego dnia Aleksander Macedoński przez nieostrożność napił się wody z zatrutej studni. W rezultacie następnego dnia zachorował i niedługo potem umarł. A przecież wcale nie chciało mu się tak bardzo pić i spokojnie mógł się powstrzymać. Ot, drobny wybór – wypić kubek wody czy nie wypić – określił bieg historii. Gdyby Aleksander przeżył, Ziemia wyglądałaby teraz całkiem inaczej.
Prawdę mówiąc, Vanessa prawie go nie słuchała. Historię znała dość słabo i dość mętnie pamiętała, kim był Aleksander Macedoński. Słyszała tylko, że był to jakiś wielki władca, i to wszystko. Nie wiadomo dlaczego, wydawało jej się nawet, że był Rosjaninem. Do tego zajmował ją teraz inny problem.
– Jonatanie – spytała z wahaniem – a po co ci te okulary? Moim zdaniem nie ma tu nadmiaru światła…
– Te okulary są nie dla mnie, ale dla was – odpowiedział Jonatan ze smutkiem, zdejmując okulary.
Vanessa z trudem złapała powietrze, zobaczywszy to, co dotąd skrywały. A mówiąc dokładniej, czego nie skrywały. Jonatan nie miał oczu. Wcale. Tylko parę pustych oczodołów. Nawet powieki miał równiutko odcięte, bo teraz tylko by mu przeszkadzały. Po zdjęciu okularów ostatecznie upodobnił się do szkieletu.
– Pan… więc jest pan niewidomy? – wymamrotała, nie będąc w stanie oderwać wzroku od wstrętnych dziur.
– Sądzę, że można mnie nazwać ślepym – zgodził się Jonatan. – A jednak nie cierpię z tego powodu, bo mam inny wzrok.
– Jak to się stało…?
– To kara… – niewesoło odrzekł Jonatan. – Kara za mój grzech…
– Ależ co takiego zrobiłeś?
– Zabiłem swego brata – krótko odpowiedział Jonatan. – Więcej nie ma pani ochoty ze mną rozmawiać.
Ostatnie zdanie było stwierdzeniem, nie pytaniem, a Van natychmiast zrozumiała, że Jonatan jak zwykle ma rację. Nie miała ochoty z nim rozmawiać, chciała za to uderzyć go magicznym łańcuchem, żeby przekonać się, czy rzeczywiście jest człowiekiem. Był bardzo dziwnym typem, nawet jak na czarnoksiężnika.
– Do widzenia, Van. – Jonatan wstał. – Nie mówię „żegnaj”, bo jeszcze raz się spotkamy. Ale nieprędko… Nieprędko…
Zagadkowy ślepiec cicho klasnął w dłonie i znikł. Jakby przekręcił wyłącznik – dopiero co tu był i już go nie ma.
– Chciałabym wiedzieć, jak się naprawdę nazywa… – wyszeptała Van, patrząc tam, gdzie dopiero co stał.
– Wybacz, Van, nie usłyszałem – dotarł do niej wesoły głosik. No, ten pisk rozpoznałaby wśród tysiąca innych!
– Hubi! – odwróciła się w stronę dżinna. – Już wróciłeś od przyjaciół?
– Jakich znowu przyjaciół? – fuknął dżinn. – Wszyscy moi starzy przyjaciele dawno wyzdychali! Nie miałem ich zbyt wielu… Raz – dwa i po krzyku…
– Przykro mi… – powiedziała Van niezdecydowanie, bo na twarzy malutkiego dżinna nie było ani śladu smutku.
– Nie warto! – potwierdził jej wątpliwości dżinn. – Dobrze im tak, śmierdzącym szczurom! A wiesz co jest najlepsze…? Wielki Chan też umarł! Ha, wstrętne bydlę! A ja mam się świetnie i będę żyć wiecznie! Wiecznie!
– Czyli teraz możesz skończyć z niewolnictwem? – ucieszyła się Vanessa.
– Za dobrze by było! – zasępił się Hubaksis. – Moje przestępstwo nie ulega przedawnieniu, nadal jestem traktowany jako wróg korony… Jeśli pan mnie wyzwoli, nowy Wielki Chan natychmiast rozkaże ugotować mnie w oleju. A propos, wiesz, czego się jeszcze dowiedziałem?
Vanessa uznała to za pytanie retoryczne, postanowiła więc nie odpowiadać, ale dżinn milczał, a wyglądał przy tym tak intrygująco, że w końcu nie wytrzymała.
– Co?! – wykrzyknęła w końcu.
– Między starym, a obecnym Wielkim Chanem, chanatem dżinnów rządził człowiek! Wyobrażasz sobie? Coś takiego nie zdarzyło się nigdy przedtem! Niedługo – tylko z pół wieku – ale zawsze!
– I kto to był? – zapytała Van wyłącznie z uprzejmości.
– Jakiś Salomon… – Hubaksis stracił już zainteresowanie własną sensacją. – Co za różnica, tak czy siak, umarł dawno temu…
Vanessa w żaden sposób nie zareagowała na tę rewelacyjną wiadomość – po prostu nie wiedziała, kim był Salomon. Prawie wcale nie czytała Biblii, przeglądała tylko kilka fragmentów, a choć samo imię słyszała niejednokrotnie, nie zostawiło jednak śladu w jej pamięci.
Kreol zjawił się po kwadransie. Na jego twarzy malowało się ogromne zdziwienie, a w rękach obracał ołowiany dysk, na którym wyrzeźbiono gwiazdę wpisaną w koło.
– Co ci jest? – zagadnęła go Van z zainteresowaniem. Kreol zdążył odziać się w coś w rodzaju tuniki, wyraźnie uszytej w tej samej fabryce, co i kostium kąpielowy, ale nie porzucił torby z magicznymi narzędziami. Na piersi nadal wisiał mu pęk amuletów. – Jakieś kłopoty?
– Wręcz przeciwnie… – Pokiwał głową zdumiony Kreol. – Powitali mnie jak samego imperatora, starali się przypochlebić, nawet podarowali prezent! I to jaki! Sami sobie grób kopią…
– To ten tutaj?! – Vanessa wyrwała mu dysk z ręki. – A co to za bzdet?
– Kamień Wrót! – krzyknął Hubaksis, otwierając szeroko swe jedyne oko. – Poszczęściło ci się, panie!
– Do czego to służy? – dopytywała się Van.
– Do przemieszczania się między światami – powiedział Kreol, opanowując powoli zdumienie. – Za pomocą Kamienia Wrót można bardzo szybko przeskoczyć do dowolnego wymiaru, pomijając wszystkie skomplikowane rytuały.
– Sprytne – zgodziła się Vanessa. – A jak to działa?
– Zwyczajnie. Najpierw trzeba go okadzić aromatycznym dymem. Mirra, kadzidło, zioła, choćby papieros! Byleby tylko dym miał zapach. Jednocześnie trzeba wymówić zaklęcie.
– Jakie?
– Za każdym razem inne! – odburknął Kreol, niezadowolony, że mu przerwano. – Zależy od tego, gdzie się znajdujesz i dokąd chcesz się udać. Im dłuższy skok, tym dłuższe zaklęcie. Ale nie dalej niż o trzy wymiary – aby przemieścić się na większy dystans, trzeba wykonać kilka skoków. Potem kamień jest gotowy do pracy. Wystarczy tylko wymówić zdanie-klucz, a otworzy się okno między wymiarami.
– A co to za zdanie? – dalej dociekała Van.
– Zdanie jest proste: „Portalu, otwórz się!”
– Tak jak „Sezamie, otwórz się!”, tak? – Vanessa przypomniała sobie bajkę.
– A co ma do rzeczy sezam? Może jeszcze i konopie? Nie, zdanie-klucz jest proste. Jednak za każdym razem trzeba tworzyć specjalne zaklęcie, nowe… Ale to potrafię.
– Potrafi! – potwierdził Hubaksis, ze śmiechem spoglądając spod oka na swego pana.
– Milcz, niewolniku – leniwie rozkazał Kreol. – A co tobie się przytrafiło ciekawego, kobieto?
– A może przestałbyś mnie tak nazywać? – Van spojrzała na niego lodowato, ale po chwili mimo wszystko gniew z niej opadł i łaskawie opowiedziała o ślepym wróżbicie w lustrzanych okularach.
Kreol słuchał bardzo uważnie, w zadumie kiwając głową w takt jej słów. Siedzący mu na ramieniu Hubaksis słuchał nie mniej uważnie, kiwając razem z panem. Wyglądało to bardzo śmiesznie.