– Milcz, niewolniku! – warknął mag. – To wszystko jest już tylko przeszłością! Wyrównaliśmy z Troyem rachunki i teraz to on jest mi winien dwa albo i trzy życia! Dlatego go zabiję – zakończył całkiem już spokojnie.
– Oczywiście, że zabijesz. Ale najpierw będziesz musiał doprowadzić do porządku mój pokój! – zażądała Van tonem nieznoszącym sprzeciwu. – I to szybko!
Rozdział 6
Wzywam cię i zaklinam, duchu Agaresie!
Vanessa weszła do pokoju, gdy mag kończył wymawiać zaklęcie. Tuż przed nim wisiał Hubaksis trzymający pieczęć Agaresa – mglisty dysk, na którym widoczne było coś podobnego do dzbanka ozdobionego krzyżem.
Powietrze zgęstniało i w pokoju pojawił się Agares – duży, barczysty demon z twarzą pokrytą bruzdami i zaskórnikami. W miejscu oczu miał dziury, w których płonął ogień, a zamiast rąk – łapy zakończone pazurami.
– Słucham, magu! – zagrzmiał demon. – Co rozkażesz?
– Naucz mnie i mojego dżinna języka, którym mówią w tym kraju – spokojnie rozkazał Kreol.
– W końcu się zdecydował – zawarczała Vanessa. – Mógł się go nauczyć jeszcze wczoraj. Pamiętaj, przed Louise musisz udawać. Powiedziałam jej, że nie mówisz po angielsku…
– Wykonać? – zasępił się demon, uważnie słuchając jej monologu.
– Wykonać, wykonać. – Van machnęła ręką. – Stop, zatrzymaj się! Wiesz co, realizatorze życzeń, naucz ich jeszcze chińskiego… tak na wszelki wypadek.
– Chwila, moment! – oburzył się Agares. – Zgodnie z umową mam obowiązek spełnić tylko jedno życzenie! Jedno! Mogę nauczyć języka, odszukać człowieka albo spowodować trzęsienie ziemi. Wybraliście naukę języka – wspaniale! Ale jeśli nauczę języka dwie osoby, to będą już dwa życzenia!
Kreol skrzywił się złośliwie i pokazał demonowi magiczny łańcuch.
– Nie, przecież nie odmawiam! – szybko poprawił się Agares. – Ale dwa języki i dwie osoby to aż cztery życzenia, a to już zdecydowanie za dużo! Znajcie miarę, ludzie!
Kreol trochę posapał, ale potem niechętnie kiwnął głową.
– Dobrze, tylko angielski. Ale obydwóch!
– Obydwóch, obydwóch… – Demon wyciągnął łapy w obronnym geście. – Czyli co, wykonać?
– Wykonuj!
– Ma być odmiana amerykańska! – znowu wtrąciła się Van. – Brakuje tylko, żeby zaczęli mówić z brytyjskim akcentem.
Kreol nie do końca zrozumiał, o czym ona mówi, ale w milczeniu skinął głową, zgadzając się na poprawkę.
– Wykonuję… poczekajcie chwilę… gotowe. Żegnajcie!
Agares znikł, a Vanessa sceptycznie popatrzyła na Kreola i Hubaksisa. Na pierwszy rzut oka nie było widać po nich żadnej różnicy.
– Powiedz coś – poleciła z powątpiewaniem.
– A co mam ci powiedzieć, kobieto? – zdenerwował się Kreol.
Van wprost emanowała radością. Słowa były niegrzeczne, ale wypowiedziane poprawną angielszczyzną. Wręcz wspaniałą, bez śladu obcego akcentu. Żaden Amerykanin nie byłby w stanie odróżnić maga od swoich rodaków.
– Chcę jeść! – oznajmił Kreol, otwierając drzwi do dużego pokoju.
– Ja też, panie, ja też – przyłączył się Hubaksis.
– Milcz, niewolniku. Ciebie nikt nie pyta. Kobieto, czy kolacja jest gotowa?
– Tak w ogóle to mam imię – sucho zauważyła Vanessa. – A kolacji nie ma. Nawet jeszcze nie zaczęłam szykować.
– Rozumiem. – Kreol kiwnął głową. Wbrew oczekiwaniom wyglądał na nadspodziewanie zadowolonego. – To nawet lepiej – wypróbujemy mojego nowego Sługę. I tak, Sługo, przygotuj kolację na trzy osoby i nakryj stół!
W stronę kuchni pomknął podmuch żywego wiatru, jedzenie zawirowało w powietrzu z ogromną prędkością, podzieliło się na kawałki, a potem znowu scaliło w nową kompozycję.
– Tak czy siak, trzeba będzie poczekać – z filozoficznym spokojem powiedziała Vanessa.
– A to niby dlaczego?
– A dlatego, że bez względu na to, jaki jest szybki, zupa nie ugotuje się od tego prędzej – uśmiechnęła się dziewczyna.
– Nie doceniasz mojego Sługi. – Kreol również rozciągnął wargi w uśmiechu. – Nie obowiązują go żadne ograniczenia.
Jakby na potwierdzenie jego słów, na stole zabrzęczały trzy talerze z czymś parującym. Wszyscy patrzyli na nie w milczeniu.
– Nie ma o czym gadać, szybko gotuje… – przerwał milczenie Hubaksis.
– …ale ma beznadziejnie przestarzałą książkę kucharską – podsumowała Vanessa. – Co to za packa?
W mętnym bulionie pływały jakieś listki, kawałki mięsa oraz słoniny, i jeszcze coś nieokreślonego. Potrawa wyglądała tak, jakby Sługa wziął to, co mu się nawinęło pod rękę, pokroił wszystko na kawałki i razem wrzucił do garnka. Najbardziej przypomniało to „irlandzki stew”* Jerome’a [*irish stew, gulasz irlandzki – odniesienie do książki „Trzech panów w łódce, nie licząc psa” J. K. Jerome’a w tłum. K. Piotrowskiego (przyp. tłum.)].
– Nie przypominam sobie, żeby w mojej lodówce było takie paskudztwo. – Van podejrzliwie powąchała danie. – Chociaż pachnie smakowicie…
– Niewolniku, skosztuj – zarządził Kreol.
– Dlaczego zawsze ja mam próbować? – oburzył się dżinn. – Niech ona spróbuje!
Wyglądał przy tym tak nieszczęśliwie, że Vanessie żal się zrobiło dżinna-kontraktora. Ostrożnie nabrała na łyżkę odrobinę tej brei i jeszcze ostrożniej podniosła ją do ust.
– Dziwne, ale smakuje znacznie lepiej niż wygląda – przyznała. – W konkursie kulinarnym nie miałoby szans, ale da się zjeść.
Kreol niechętnie spróbował i musiał potwierdzić ten osąd. Smak był daleki od ideału, ale nie można było powiedzieć, że jest zupełnie niedobry.
Hubaksis także postanowił spróbować. Ale nie zdążył – w zamku zazgrzytał klucz i do pokoju weszła Louise. Biedny dżinn nie miał innego wyjścia jak tylko zmniejszyć się do mikroskopijnych rozmiarów. A i tak o mało co nie został dostrzeżony.
– Witam wszystkich! – wesoło przywitała się Louise, zdejmując kurtkę. – Jecie kolację? O, dla mnie też nakryliście? Dziękuję.
Poczęstunek nieoczekiwanie przypadł Louise do gustu. Bardzo trudno byłoby wyjaśnić, dla kogo przeznaczony jest trzeci talerz, dlatego Kreol i Vanessa jednomyślnie udawali, że właśnie dla niej.
– Panie, ona zjada moją zupę! – rozległ się oburzony pisk w lewym uchu Kreola.
Mag tylko uśmiechnął się nieszczerze, grzebiąc w uchu małym palcem.
– Van, zrób coś! – Z kolei w uchu Vanessy rozległo się brzęczenie przypominające głos komara.
Dziewczyna udała, że chwilowo ogłuchła.
– A co tam słychać u was, w Tien-szan? – Louise zainteresowała się sytuacją międzynarodową.
– Nic ciekawego, życie toczy się powolutku… – wymijająco odpowiedział Kreol, starając się zgadnąć, gdzie znajduje się ten cały Tien-szan? Nazwa wydawała się znajoma, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją słyszał.
– O, pan mówi po angielsku? – zdziwiła się Louise. Pytanie na temat Tien-szan zadała odruchowo. – A pamiętam, że wczoraj nie rozumiał pan ani słowa. Jak udało się panu tak szybko nauczyć?
– Kurs przyspieszony… – odpowiedziała krótko Vanessa, rzucając wściekłe spojrzenie w stronę Kreola. Nieostrożny mag jednym zdaniem zniszczył całą legendę.
– Kurs przyspieszony? No tak… – Louise udawała, że wszystko rozumie, chociaż pełne zdziwienia oczy świadczyły o czymś odwrotnym.
Van patrzyła na nią niewinnie, jakby bawiły się, kto dłużej wytrzyma spojrzenie przeciwnika, nie odwracając wzroku. Za nic na świecie nie chciała się z nikim dzielić swoim własnym, osobistym magiem. Nawet z najlepszą przyjaciółką.
– Chcesz zagrać w „Monopol”? – zapytała Louise, ziewając dyskretnie, gdy już uporała się z zupą magicznego pochodzenia.
Vanessa, milcząc, pokręciła głową.
– A w „Twistera”? Vanessa znowu odmówiła.
– W takim razie, dobranoc.
Louise jeszcze raz podejrzliwie popatrzyła na zagadkowego znajomego przyjaciółki i znikła w sypialni. Vanessa pospiesznie wepchnęła maga do swojego pokoju. Louise najwyraźniej coś podejrzewała, tylko najprawdopodobniej skłaniała się do bardziej przyziemnej wersji wydarzeń.